Złapałem się ostatnio na tym, że poniekąd realizując swoje plany i żyjąc w mieście które z całą pewnością można nazwać wyjątkowym i pięknym, zacząłem wyobrażać sobie zupełnie abstrakcyjne i niezwiązane z rzeczywistością sytuacje. Wydawałoby się, że będąc oddalonym od domu o prawie dziesięć tysięcy kilometrów, powinienem planować jakby tu w pełni wykorzystać daną mi możliwość i zwiedzić najciekawsze lokalne zakątki, zobaczyć co dzieje się w Stanach, jeździć na desce lub szaleć w lokalnych klubach. Tymczasem, przed oczami ukazała mi się prawie że halucynogenna wizja w której znajdowałem się w absurdalnej wręcz sytuacji. Otóż, stałem naprzeciwko sklepowej ekspedientki mającej na sobie granatowy fartuch w białe grochy i drewniane chodaki. Akcja działa się gdzieś w małej polskiej miejscowości, w ciasnym sklepiku, którego dzienny obrót wynosi pewnie nie więcej niż sto dwadzieścia złotych. Był to typowy polski wiejski sklepik. Jeżeli miałbym wybrać trzy niezależne słowa opisujące jego atmosferę, powiedziałbym:
JAGODZIANKI, BOMBONIERKI, MAZOWSZANKA.
I wszystko jasne, prawda?
Można by rzec, że jeżeli ktoś nigdy nie kupił sobie w takim sklepie Ptysia lub orenżady na miejscu, nie ma prawa nazywać siebie prawdziwym Polakiem.
W naszym swojskim sklepie jest mało miejsca, ale pomimo tego da się tam znaleźć sporo towaru. Zawsze są do kupienia bułki kajzerki, jajka z niespodzianką, pasztet w puszkach i ciastka na wagę. Dawniej można było sobie także ukroić kawałek nieprzeciętnie słodkiej galaretki wyglądającej jak pasiasta kolorowa flaga Gay Pride. Inne towary z przeszłości to gumy Turbo, kakao Cola Cao i rogaliki Fantastic Star. Jak jeszcze nie czujesz klimatu, to wpisz sobie w Youtubie „Reklama Star Foods (1991)”. Gdy polecisz po linkach, to pewnie przypomni Ci się niejedna rzecz z Twojego dzieciństwa.
Nasz wiejski sklepik ma swój określony porządek. Na ziemi leżą ziemniaki, koło lady sklepowej stoją plastikowe skrzynki przeznaczone na butelki do zwrotu, nad głową szumi wielki wiatrak, a w jego centralnym punkcie znajduje się półka VIP przeznaczona dla stałej klienteli. O winach stojących na tej półce można by napisać książki równie długie i pewnie nawet bardziej interesujące od tych które traktują o szczepach Bordeaux i Burgundii. Znaleźć w naszym sklepie można etykiety takie jak Châteaux de Yabeaulle, Łza Traktorzysty, czy, na przykład wino Paradise, które za pewne niejednemu umożliwiło przedostanie się do raju za niespełna pięć złotych.
Na ścianach naszego sklepu wisi obrazek z Papieżem, plakaty reklamujące chipsy ze zdrapką oraz kalendarz malutkiego formatu. W takim kalendarzu na odwrocie każdej kartki znajduje się horoskop, przepis na makowiec lub jakaś inna, równie przydatna ciekawostka z działu: „czy wiesz, że…?”. Dzięki niemu możemy dowiedzieć się, że najwyższy wynik w historii piłki nożnej to sto czterdzieści dziewięć do zera lub, że charty afgańskie są najmniej posłuszną rasą psów.
W mojej wizji czułem swojską atmosferę takiego sklepu. Przed obsłużeniem mnie, Pani sklepowa kończyła czytać artykuł z Życia Na Gorąco, w którym dowiedziała się o tym w jaki sposób Victoria i David Beckham spędzili swoje wakacje na Arubie. Z głośników trzeszczącego radia wydobywał się głos Anity Lipnickiej, która śpiewając „…wszystko się może zdarzyć” niejako tworzyła tło do naszej scenki rodzajowej. Gdy płaciłem dwa czterdzieści za swoją drożdżówkę z budyniem i kefir, nagle urwała się błoga atmosfera którą wprowadził Varius Manx i z radio słychać już było tylko głośną reklamę promującą otwarcie nowego salonu Big Star i wyprzedaż kleju do glazury o nazwie Polax.
Wszystkie te niuanse dobrze znamy. Podejrzewam, że są osoby które nie chciałyby mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Mi akurat przydarzyło się tak, że byłem w tym sklepie myślami, gdy w rzeczywistości jechałem autobusem po centrum Vancouver. W trakcie tamtej krótkiej chwili chciałem poczuć smak polskiej bułki, usłyszeć trzaśnięcie otwierającej się kasy sklepowej i mieć możliwość zamienić po polsku kilka słów z Panią Krysią.
To irracjonalne wyobrażenie, które zaskoczyło mnie w zupełnie nieoczekiwanym momencie i całkowicie nie wskazujących na to okolicznościach muszę po prostu nazwać nostalgią. Jak inaczej mogę wytłumaczyć sobie myślenie o kefirze, chodakach i Anicie Lipnickiej, będąc nad Oceanem Spokojnym na zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej?