środa, 16 lutego 2011

Kalluri Vaanil sajde milabo, marabanmendży nejdamilabo...

Tak samo jak przez dwadzieścia innych dni w miesiącu, wysiadłem dziś z nocnego autobusu, który przez czterdzieści minut wiózł mnie pijanymi ulicami wschodniego Londynu. W czasie mojej rutynowej podróży uświadomiłem sobie, że gdy wrócę do domu i otworzę lodówkę, w oczy zajży mi jedynie przekrojona na pół limonka i spoczywający na boku leniwy słoik musztardy, który - o ile dobrze pamiętam - wyleguje się tak w świetle małej lodówkowej lampki już od kilku dobrych tygodni.

Znając swoje przyzwyczajenia, dobrze wiedziałem, że za godzinę lub półtorej kiszki zaczną mi grać marsza. Nie było innej rady, jak tylko zboczyć z drogi wiodącej prosto do domu (a w nim przytulengo pokoju) i udać się do otwartego non-stop supermarketu-molocha ASDA.

Aby zbytnio nie tracić czasu, postanowiłem wykorzystać znany mi skrót wiodący przez nieoświetlony labirynt uliczek przebiegających pomiędzy jednorodzinnymi domkami zbudowanymi z czerwonej cegły. Szedłem żwawym krokiem, słuchałem pierwszej płyty Małolata i starałem się ułożyć w głowie jakąś sensowną listę zakupów.

Gdy tylko wyszedłem na ostatnią prostą prowadzącą do sklepu, ujżałem rozległy samochodowy supermarketowy parking, a na nim co najmniej tuzin biegających postaci wyglądająch niczym rój kłębiących się zawodników rugby. Mając na uwadze fakt, że wschodni Londyn nie należy do najbezpieczniejszych miejsc na Wyspach, odruchowo zrobiłem krok wstecz, opuściłem z uszu słuchawki i zacząłem wsłuchiwać się w dochodzący do mnie gwar. Pierwszym skojażeniem jakie zrodziło się w mojej głowie, była myśl o wielkiej bijatyce, którą w ramach porachunków zorganizowały tutejsze gangi.

Na szczęście moje złowieszcze przewidywania zaczęły rozmywać się wraz z rozsnącą falą śmiechu, która stopniowo dochodziła coraz głośniej z kierunku rzekomej potyczki.

Już po chwili wiedziałem, że mogę spokojnie opuścić umysłową gardę, gdyż postacie, które ukazały się przed moimi oczami, były z całą pewnością nastawione pokojowo. Co więcej, docierające do moich uszu coraz to bardziej wyraźne dźwięki rytmicznej tamilskiej muzyki, wskazywały, że mam do czynienia z najbardziej rozrywkowymi osobami na jakie natrafiłem podczas całego dnia, o ile nawet nie całego tygodnia.

Tak jak przewidywałem na początku, ta kuriozalna scenka okazała się być potyczką. Jednak okolicznością jakiej nie wziąłem pod uwagę, jest fakt, że była to potyczka w krykieta. Dla mojej ciekawości, samo takie zjawisko jest juz wystarczającym powodem, żeby została ona pobudzona. Jednak to, że mecz rozgrywany był w środku nocy przez grupę roztańczonych i śmiejących się w niebogłosy Hindusów sprawił, że po prostu stanąłęm jak wryty i rozdziawiłem przysłowiową koparę.

Zostałem całkowicie zaskoczony. Nie muszę chyba dodawać, że o tej porze może się człowiek spodziewać co najwyżej idącego zygzakiem kloszarda, który pod nosem przeklina otaczający go świat. A tu proszę! Trzecia w nocy, wszyscy już dawno śpią, a na parkingu pod supermarketem ASDA zabawa trwa w najlepsze. Czułem się jakbym oglądał kolejny teledysk hinduskiego celebryty Prabhu Deva. Piękny widok. Za boisko posłużył im parkingowy asfalt, za bramki sklepowe kosze, no a widownią byłem ja. Da się! Co prawda, w całym tym meczu więcej było tańczenia niż grania, ale to właściwie nawet lepiej.
Sposobu w jaki tańczyli nie podejmuję się nawet opisać, więc mniemam, że szanse powtórzenia takiego układu są w moim przypadku absolutnie zerowe.

Przypomniała mi się patrząc na to wszystko scenka, którą widziałem podczas mojej krótkiej wizyty w porcie Cochin na południu Indii. Tam też grupa Hindusów grała w krykieta, też byli pośród nich gracze nie mogący powstrzymać się od tańca i zupełnie tak samo jak tutaj, na ich twarzach rysował się szczery i nieskrępowany uśmiech – zjawisko, które ostatnio przychodzi mi oglądać coraz rzadziej.

Natomiast rożnica jest taka, że w Indiach mecz odbywał się nad brzegiem oceanu, na trawie i pośród palm, podczas gdy tutaj we wschodnim Londynie, gracze biegali po betonie i byli otoczeni przez banery reklamowe, za którymi przebiegała trasa szybkiego ruchu.

Zastanawiałem się, czy lepiej niż tutaj czuliby się oni w swoich rodzimych Indiach i jaką cenę płacą za to, że opuszczają swój kraj.

Tak samo z resztą jak i ja.


A dla tych, którzy nie mieli okazji zobaczyć szalonego tańca Prabu Deva podaję link:
http://www.youtube.com/watch?v=CHiiWQ1CBGQ