Jak wysiadałem z autobusu relacji Warszawa-Praga, postanowiłem, że w czasie nadchodzącego tygodnia nie będę tracić czasu na na odhaczanie kolejnych must-see stolicy Czech, którymi według każdego szanującego się przewodnika są dla przykładu: Hradczany, Wyszehrad, Zlatá ulička, czy Ściana Johna Lenona(!). Czułem pismo nosem, że u naszych południowych sąsiadów musi mi się przytrafić coś więcej jak tylko marne międlenie się w tłumie niedzielno-starówkej krzątaniny turystów, którzy pozując do zdjęcia na plaży w Egipcie udają, że unoszą w dłoni słoneczko, w Greenwich stają okrakiem na dwóch półkulach globu, a w Pradze właśnie, wychylają się z malutkiego okna domu Franza Kafki.
Nie robiłem sobie niepotrzebnej presji i miałem nadzieję, że prędzej czy później, naturalnym trybem znajdę w Pradze coś, co nie jest jeszcze zmielone przez komercyjno–marketingowo-turystyczną machinę. Szczerze przyznam, że największych szans na powodzenie upatrywałem na obrzeżach miasta. Wiedziałem, że są tam mega blokowiska, więc kilkukrotnie z pokorą wsiadałem w tramwaj i uzbrajając się w cierpliwość jechałem dwadzieściakilka (?) przystanków na sam koniec trasy.
Prawdą jest, że na pętlach tramwajowych widoki były ujmujące. Blokowiska, z całą pewnością mają swój czeski urok i wypełnia je zupełnie inna atmosfera niż nasze osiedla, które są starannie wypełnione hasłami nienawiści więzionno-dresiarskiej gwary. Wszyscy to znamy: JEBAĆ KONFIDENTÓW, LEGIA MISTRZ (skreślone), pod spodem-LEGIA CWEL (skreślone), pod spodem-ŚMIERĆ POLONII, i szubienica dookoła,a na dokładkę ŚMIERĆ FRAJEROM.
Otóż na prażańskich blokowiskach jest spokój. Na murku obok przedszkola namalowany był Krecik (serio), wzdłuż ściany jakiegoś bloku wiła się kolorowa dżdżownica, a okna jednej werandy przy klatce schodowej były pomalowane w motyle. Można? Otóz można.
Chociaż tak szczerze, to trochę mnie korciło, żeby te motylki im sprejem powiesić i dopisać pod spodem-MOTYLKI HUJE.
Blokowiska, blokowiskami. Podobało mi się, ale nie poczułem na nich jeszcze tego upragnionego wrażenia Eureki. Stało się to natomiast trzeciego dnia. Zaraz za skrzyzowaniem ulic Štěpánská i Ječná, po którym przechodziłem już z resztą wielokrotnie, mignęła mi w rogu oka świecąca tablica niezidentyfikowanej proweniencji ukryta za zupełnie niepozornymi drzwiami. Instynkt dobrze podpowiedział mi, żeby nie ignorować tego znaku. Drzwi nieoznakowane. Mało tego, zasłonięte od wewnątrz grubą kotaro-firaną. Przypomina wejście do sex-shopu. Źle to wróży. ”No ale przecież na sex-shopach zazwyczaj świecą się neony”, pomyślałem. Otwieram drzwi, rozpościeram kotaro-firanę i moim oczom ukazuje się ućkana czerwonymi diodami tablica. Przy każdej diodzie widnieje ułożony z zerową starannością enigmatyczny napis skomponowany z plastikowych literek: było tam napisane HOVĚZI VYVAR,albo DRŽSTKOVA POLEVKA, SVIČKOVA NA SMETANE, czy też ŘIZEK A VAŘENE BRAMBORY.
Już wiedziałem co się święci. Znalazłem się w barze mlecznym. A był to bar mleczny najwyzszego sortu.
Stanowisko jadalne składało się z ustawionych poprzecznie metalowych ław, których wysokość była odrobinę wyższa niż wysokość przeciętnej lady barowej. Krzeseł brak. Stołków brak. Posiłek spożywamy w pozycji stojącej. Do dyspozycji każdego klienta udostępniony jest natomiast metalowy hak przymocowany do nogi blatu, na którym można zawiesić swoją teczkę, plecak, czy też siatkę z zakupami. Wszystko zaaranżowane na powierzchni piętnastu, w porywach do szesnastu metrów kwadratowych. Dekoracja zachowana w duchu głębokiego socjalizmu. Klientela zróżnicowana. Zdecydowanie można stwierdzić, że małomówna. Jedynie z otchłani kuchni słychać było wyraźnie brzęczenie chochli wybierającej z głębi gara kolejną porcję zupy. Pan stojący po mojej prawej przekątnej spożywał swój posiłek tak zajadle, że po rdzawej brodzie spływały mu gęste krople jakiegoś kleistego wywaru. Pomyślałem sobie, że skoro tak się człowiek zapomiana w czasie jedzenia, to musi być bardzo smaczne i tym bardziej muszę chociaż trochę spróbować.
Zbliża się moja kolej zamawiania. Unoszę głowę. Zerkam na tablicę. Myślę: „wezmę coś z długą nazwą, to będzie zróżnicowane”. Dioda przy ŘIZEK A VAŘENE BRAMBORY właśnie zgasła. Jeszcze tylko dwie osoby. Ekspedient także rzucił okiem na tablicę, podrapał się po głowie, zrobił krok w swoje prawo i wziął porządny łyk piwa, które miał najwyraźniej przygotowane jako część codziennego mis en place.
„Podoba mi się”, pomyślałem. Taki luz! Wszystko naturalnie, zero skrępowania, etykiety, gierki, szczerzenia zębów...
„Dobrý den”, usłysałem. „Dobrý den, MORAVSKÝ VRABEC a ...” i tu urwał mi się głos. „...prosim”-dodałem na końcu.
„Do you speak English?”-zapytał ekspedient, wyczuwając w mgnieniu oka, że nie należę do grupy lokalnych bywalców. Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, bo już dosłownie po sekundzie zza jego pleców wyłonił się kucharz opasany w biały fartuch. Wytarł w niego ręce i uściskając mi dłoń zarekomendował specjał dnia w ten oto sposób:
„Today, I would recommend pork shoulder served with dumplings, spinach, cabage and champignons.” Na początku nie wieżyłem własnym oczom, teraz, powoli zaczynałem tracić zaufanie do swoich uszu. Jednak propozycja była zbyt przekonująca, żeby się wahać. Pomyślałem, że szampinjon, brzmi tak wykwintnie, iż grzechem byłoby nie spróbować.