niedziela, 2 stycznia 2011

Czydziesty pierszy grudzień (część pierwsza)

Gdy, około godziny dwudziestej, podciągałem się na drążku obserwując mały trawiasty placyk we wschodnim Londynie, na którym dwóch chłopców biegało dookoła swojego ojca odpalającego sztuczne ognie, przeszło mi przez głowę, że może to być dla mnie najbardziej urokliwy moment tegorocznego sylwestra.

Małe szkraby z zafascynowaniem wpatrywały się w swojego tatę, który niczym czarodziej wtykał w ziemię drewnianą listewkę, następnie niczym saper zabezpieczał teren upewniając się, że jego pociechy zachowują bezpieczny dystans, i niczym profesjonalny pirotechnik podpalał wystający z tej chińskiej konstrukcji lont. Słysząc syczący dźwięk iskrzącego się sznurka, podekscytowani chłopcy odbiegali od niego jeszcze dalej i śmiejąc się w niebogłosy zatykali sobie nawzajem uszy. Pisk wzbijającej się racy mieszał się z piskiem rozentuzjazmowanych przedszkolaków. Dopiero w momencie, gdy cały pokaz doszedł do kulminacyjnego punktu i powietrze wypełnił promieniujący w całej okolicy huk, chłopcy ucichli ponownie. Jeden z nich rozdziawił jednocześnie buzię i oczy stając się tym samym personifikacją krokodyla oraz sowy. Drugi z braci, nie mogąc opanować się z wrażenia, zasłonił dłońmi policzki i ugiął nogi w kolanach zupełnie tak, jakby zrobił to pod naporem niemożliwej do opanowania radości. W ich oczach widać było refleksy błyszczących na niebie kolorowych płatków, za których bujną synchronizację odpowiadał prawdopodobnie jakiś anonimowy inżynier znad rzeki Jangcy.

Cały urok obserwowanej przeze mnie rodzinnej celebracji polegał na jej harmonii, szczerej radości i umiarze. Późniejsze wydarzenia sylwestrowej nocy pokazały, że tych właśnie cech brakowało wielu osobom, które rok dwutysięczny jedenasty postanowiły przywitać w Londynie.
Ale póki co, czyli wczesnym wieczorem, wszystko było jeszcze na właściwym torze.
Gdy kończyłem ostatnią serię rutynowej gimnastyki, rozejrzałem się po oknach budynków otaczających mój mały plac. W większości mieszkań światła były włączone, dzięki czemu, jak na dłoni, widać było czym zajmują się tego wieczoru niektórzy z tutejszych mieszkańców. Za firanką na trzecim piętrze przebijała się sylwetka młodej dziewczyny, która jedną ręką przytrzymywała słuchawkę telefoniczną, a drugą czesała swoje długie aż po łopatki włosy. Piętro nad nią, gromada osób krzątała się po kuchni wręcz przepychając się w trakcie nakładania sobie ostatniej w tym roku kolacji. Kilka okien w lewą stronę, przy uchylonych drzwiach prowadzących na balkon, czterdziestoletnia -na oko- kobieta ubrana w szlafrok kończyła właśnie palić papierosa i słysząc pośpieszające wołanie dochodzące z głębi pokoju, machnięciem ręki dała znać, że lada moment wróci do środka. Gdy wykonywała ten gest, w mieszkaniu nad nią ktoś zapalił właśnie światło, i po chwili, w polu mojego widzenia ukazał się znany mi ojciec pirotechnik, który rozplątywał swoim zmarzniętym synom szaliki i pomagał im zdejmować puchowe kurtki.

Każda z tych krótkich niczym pstryknięcie palcem scenek sprawiła, że czuć było elektryzujący wręcz klimat długo wyczekiwanego noworocznego wieczoru. Atmosfera wyjątkowości roznosząca się w powietrzu była tak przyjemna, że aż miało się chęć wziąć najgłębszy z możliwych oddechów i rozprowadzić ją po swoim ciele poprzez nozdrza, krtań i oskrzela, aż  po najgłębsze zakamarki płuc.
Po zakończonych ćwiczeniach, wróciłem truchtem do domu. Szybko wrzuciłem coś na ząb, przygotowałem się do wyjścia i założyłem wygodne buty wiedząc, że czeka mnie tego wieczoru dużo chodzenia.

Już długo przed sylwestrem przyrzekłem sobie, że nie będę w tym roku brał udziału w pompowaniu noworocznego balonu, lecz po prostu kupię sobie całodobowy bilet na autobusy i metro, wgram ulubione utwory na iPod-a i z trzeźwą głową będę obserwował to co będą wyprawiać inni.

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz