Zanim udałem się w stronę pierwszego tego wieczoru pociągu metra, postanowiłem jeszcze - po raz ostatni w tym roku - zajrzeć do zlokalizowanej po sąsiedzku, mojej ulubionej portugalskiej kawiarni. Udało mi się jeszcze wemknąć do środka przed jej zamknięciem i zamienić kilka słów z sześćdziesięcioletnią właścicielką. Stojąca za drewnianą ladą kobieta, kończąc wycierać swoje mokre dłonie w opasający jej biodra fartuch, zabierała się właśnie za pośpieszne owijanie w papier śniadaniowy rozłożonych przed nią portugalskich specjałów, takich jak suszone szynki, wędzone sery i migdałowe babeczki.
W Café Palmeira również czuć było sylwestrową atmosferę, i to w jej najlepszym wydaniu. Siedzący na wysokich barowych stolikach mężowie obejmujący swoje żony, jak przystało na południowców, głośno rozmawiali, zamaszyście gestykulowali rękami i wznosili pogodne toasty. Ich zawadiackie dzieci wyciągały się jak struny, aby dosięgnąć do stojącego na kawiarnianej ladzie stojaka wypełnionego kolorowymi lizakami. Obserwując te niecne zamiary, matki, co chwila odrywały się od rozmowy, aby przegonić zawzięte dzieci, które nieustępliwie starały się wejść w posiadanie kuszących łakoci. Chyba jedynie dlatego, że był to ostatni dzień roku, tego wieczoru, matkom starczało uporu tylko na jedno krótkie „starczy, już dzisiaj jadłeś lizaka”, i przyciśnięte odzewem zaczynającym się od „ale mamooo…”, pasowały w tej licytacji, pozwalając swoim pociechom ukleić buzie landrynkowymi przysmakami.
Skończywszy pić swoje espresso, zwane tutaj café pingado, postanowiłem udać się w kierunku centralnego Londynu.
Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści i nie trzeba już było zbyt długo się rozglądać, żeby zrozumieć, że tego wieczoru całe miasto zamierza świętować. Na stacji metra roznosił się stukot potężnej armii obcasów, w powietrzu czuć było wymieszaną woń powabnych perfum, a oczy rejestrowały niezliczoną ilość misternie dobranych kreacji. We włosach mężczyzn lśnił żel i brylantyna, a na policzkach kobiet mienił się brokat. W oczekiwaniu na pociąg kobiety szperały w swoich torebkach w poszukiwaniu szminki, a mężczyźni poprawiali wzorzyste krawaty. Byli wśród tłumu tacy, którzy wyglądali niczym kolumbijscy macho, a u ich boku stały piękności przypominające meksykańskie tancerki salsy.
Pomimo całej tej sielankowej atmosfery, po dokładniejszym spojrzeniu, dało się zauważyć, że nie wszyscy tego wieczoru poprzestaną na uraczeniu się lampką szampana. Dźwięk tłuczonego szkła dochodzący z oddali stacji zwiastował, iż są tutaj też balangowicze, którzy zamierzają wejść w nowy rok z zupełnie niepotrzebnym hukiem. Godzina była jeszcze młoda, ale gdy nadjechał pociąg, znaleźli się już tacy, którzy mieli problem z samodzielnym wejściem na jego pokład. W blasku pociągowych świetlówek łatwo było dojrzeć rozszerzone źrenice i powykrzywiane uśmiechy tych, którzy chcąc zagwarantować sobie dobry nastrój, postanowili wspomóc swój układ nerwowy wyzwalaczami szczęścia.
Na stacji metra Liverpool Street ludzi było tak dużo, że receptory, przekraczając pewną granicę pochłanialności informacji, przestały traktować ich jako indywidualne jednostki, lecz zaczęły w tym tłumie doszukiwać się partii. Niczym na taśmie produkcyjnej, z bezustannie przyjeżdżających pociągów, na peronie wyłaniały się kolejne partie rasy ludzkiej – jedna hałaśliwa, druga bardziej spokojna; jedna elegancka, druga bardziej frywolna; jedna z większą domieszką stylu Beyonce, a druga coś w podobie Lady Gaga.
Ludzie wysiadali z pociągu i, jak jeden mąż, szli przed siebie; omijali barierki, przechodzili przez tunel, schylali głowy, pokonywali kolejną prostą, wchodzili na ruchome schody, na końcu których unosili stopę, wchodzili w zakręt i przeciskali się przez metalowe bramki. Podążali zgodnym krokiem; trochę jakby w hipnozie; zupełnie tak, jakby przyświecał im wspólny cel; jakby mieli wspólną misję.
I w rzeczy samej, łączył ich wszystkich ten spektakularny fakt, że tego akurat wieczoru ostatnia cyferka podskoczy o jeszcze jedno oczko i zamiast zera, przez następne trzysta sześćdziesiąt pięć dni, na końcu widniała będzie jedynka. Jest to idealny moment, żeby zacząć codziennie nad ranem uprawiać jogging, przestać objadać się ciasteczkami z kremem, być milszym dla swojego psa, czytać przynajmniej jedną książkę na trzy miesiące, mówić dzień dobry tej starej wiedźmie spod trzydzieści pięć, przestać zostawiać skarpetki na poręczy od krzesła, zawsze przychodzić do pracy na pięć minut przed ósmą, ale przede wszystkim jest to idealny moment, żeby po długim okresie wyczekiwania, dziesiątkach telefonów, setkach ustaleń, móc wreszcie zebrać znajomych, założyć na siebie kreacje jak z żurnala, zapomnieć o wszystkich gnębiących rozterkach i przy całej tej ceremonii najzwyczajniej w świecie zalać się w trupa!
Gdy szedłem w stronę dzielnicy Shoreditch, czyli londyńskiego zagłębia alternatywnego klabingu, miałem moment na chwilę oddechu. Ogarniała mnie błoga cisza i nawet założyłem rękawiczki, bo w oddali od tej pulsującej ludzkiej masy zrobiło się całkiem chłodno.
Rozglądałem się po okolicznych kamienicach i wpadło mi w oko bardzo urokliwe sanktuarium, przy bramie którego widniał napis: „Wesley's Chapel and Leysian Mission: The Mother Church of World Methodism”. Zrobiłem kolejne dziesięć kroków naprzód, lecz coś mnie tknęło i postanowiłem się zawrócić. Wszedłem do kościoła i po raz kolejny tego wieczoru udało mi się poczuć magię.
Właśnie wybiła godzina dwudziesta trzecia i zebrani w parafii zaczynali odprawiać wieczorną mszę zwaną nocnym czuwaniem. To co od samego początku przykuło moją uwagę, to fakt, że na drewnianych ławkach kościoła zasiadali w zdecydowanej większości ciemnoskórzy wyznawcy metodyzmu. Byli wspaniali. Zebrali się całymi rodzinami i czuć było od nich bijące ciepło. Gdy tylko wszedłem do środka, pewna pani podeszła do mnie i zachęcała, żebym dołączył do zgromadzonych i zajął jedno z wolnych miejsc. Gdy zmierzałem w stronę mojego siedzenia, jakiś mężczyzna w geście przywitania uścisnął mi dłoń.
Czułem się tam bardzo dobrze, pomimo faktu, że w moich wygodnych butach i dżinsowych spodniach byłem troszeczkę „underdressed” w porównaniu do noszących marynarki mężczyzn i kobiet przyodzianych w suknie o ciemnych barwach.
Atmosfera u metodystów była bardzo rodzinna, pełna harmonii i wdzięku. Moje serce napawał spokój, gdy obserwowałem pogodny wyraz twarzy goszczący wśród wiernych, którzy postanowili pożegnać stary rok w klimacie duchowego zjednoczenia. Ich zdrowe i łagodne spojrzenia były jak balsam dla duszy, a to co uderzało mnie najbardziej to ludzkie oblicze tych spojrzeń, co szczególnie było widać w porównaniu z euforią oraz obłędem, jaki rysował się na twarzach dzikiej masy zamierzającej tego wieczoru tępić swoje zmysły alkoholem i dragami.
Wyjątkowym momentem mszy była także chwila, kiedy wierni przyciszonym głosem zaczęli śpiewać psalm. Wszyscy ze skupieniem śledzili tekst śpiewanej modlitwy i jedynie dwie ciemnoskóre dziewczyny stojące pod ścianą komunikowały się porozumiewawczymi spojrzeniami i chichrały ze znanej tylko im tajemnicy. Ciekawe było dla mnie, czy tę tajemnicę zna także ich Bóg. A pytanie to wzięło się stąd, że w całym kościele nie mogłem doszukać się ani jednego wizerunku Chrystusa. Ponadto, po moim oględnym rozejrzeniu, ujrzałem tylko jeden malutki krzyżyk przymocowany do mównicy.
Cała kaplica była urządzona w bardzo stonowany sposób i przeważało w niej ciemne drewno oraz spokojne witraże. Odpowiadało to mojemu poczuciu estetyki, szczególnie w porównaniu z niektórymi polskimi kościołami, w których nad głowami latają głupio uśmiechnięte aniołki grające na flecie, a Jezus na co bardziej niefortunnie wykonanych obrazkach przypomina z twarzy młodego Boba Dylana.
Ze szczególnym zaciekawieniem wpatrywałem się także w panią pastor, która stojąc na ambonie wygłaszała kazanie koncentrujące się na wydarzeniach minionego roku; mówiła o trzęsieniu ziemi, które dotknęło Haiti, o islandzkim pyle wulkanicznym i o zimie szalejącej na całej półkuli północnej. W swojej skromności, ubiór pani pastor pasował do prostego wystroju sanktuarium. Głównym wyznacznikiem jej sakralnej pozycji była płócienna stuła spoczywająca na jej ramionach. Ze słów kapłanki wynikało, że odwiedziła ona w ubiegłym roku wiele z najbardziej dotkniętych biedą regionów świata. Pani pastor przemawiała z dosyć surową miną, lecz niczym u królowej Elżbiety, w tonie jej głosu można było doszukać się sporej dozy dobroduszności. Dobór słów jakiego używała i sposób w jaki artykułowała głoski świadczył o bezdyskusyjnej potędze jej umysłu. Właśnie fakt, że mówiła z najczystszej próby angielskim akcentem i władała językiem niczym lektor BBC sprawił, że zamiast zamierzonych pięciu minut, zostałem wśród metodystów przez pól godziny.
Po wyjściu z sanktuarium poczułem, że znowu wchodzę w strefę zapomnienia i dzikiego karnawału. Mijały mnie zgraje rozbestwionych młodych Anglików, którzy zataczając się i krzycząc, powoli wypierali z mojego wnętrza słodycz spokoju, którą jeszcze przed chwilą byłem ogarnięty od stóp do głów. Nie mogłem nadziwić się, jak oni wytrzymują chłód panujący dookoła będąc ubranymi tylko w koszule z krótkim rękawkiem. Tak samo nie wiedziałem jak te długonogie blondyny znoszą zimno krawężnika, siedząc na nim w swoich spódniczkach krótkich tak, że więcej materiału trzeba pewnie było zużyć na uszycie moich bokserek. Ale odpowiedź była najprostsza z możliwych; w żyłach wszystkich tych osób płynął alkohol. To on pozwalał im zlekceważyć panujący na zewnątrz chłód.
Za dziesięć minut miała wybić północ, a to co działo się dookoła mnie było Armagedonem wznieconym w Sodomie i Gomorze. Przechodziłem właśnie obok kolejki osób czekających na wejście do klubu, gdy nastoletnie dziewczyny beztrosko zaopatrywały się w tabletki ecstasy u rozglądającego się naokoło młodzieńca. Gdy wielki jak Hardcorowy Koksu ochroniarz otwierał drzwi prowadzące do klubu, ogłuszający bas swoją dudniącą siłą zachęcał czekających na dworze, aby zawitali do środka i najlepiej pozostawili na zewnątrz zbędny im w tych czeluściach Hadesu rozum. Patrzyłem się na twarze biegających po ulicach Shoreditch imprezowiczów i wyglądali oni tak, jakby chcieli krzyczeć: „Więcej alkoholu! Więcej wrażeń! Więcej kurwa basu!!!”
Do kulminacyjnego momentu zostały już tylko sekundy, gdy mi zachciało się pić. Wszedłem do małego narożnego sklepiku i kupiłem sobie jabłkowy soczek ze słomką. Życząc powodzenia w nadchodzącym roku, uścisnąłem dłoń sympatycznego sprzedawcy i wróciłem do mojej zwariowanej krainy. Gdy sylwestrowe odliczanie było już w toku, spostrzegłem siedzącą na ławce parę patrzącą sobie namiętnie w oczy. Postanowiłem, że będzie to mój pierwszy widok w dwa tysiące jedenastym roku. Nareszcie wskazówka odmierzająca godziny spotkała się na dwunastce ze wskazówką odpowiedzialną za minuty, i tym samym usta zakochanej pary spotkały się w soczystym pocałunku. Ja tymczasem stałem siorbiąc mój jabłkowy soczek i składając im potajemne życzenia. Jednocześnie cieszyłem się, że nie robię powtórki z poprzedniego roku, kiedy wykiwany przez butelkę rumu spoczywającą przez cały wieczór w mojej tylnej kieszeni, ledwo co wytrzymałem do odliczania, bezpośrednio po którym wylądowałem w łóżku. Plus, że nie przespałem wtedy całej nocy i zostałem obudzony około godziny drugiej, ale minus jest taki, że budziły mnie wtedy pięści dwóch innych sylwestrowiczów, z którymi wyjaśniliśmy sobie po pewnym czasie, że cała nasz szarpanina była co najmniej niepotrzebna…
Na niebie rozbłysły fajerwerki, a na ulicach Shoreditch zaczęły migać światła ambulansów i odezwały się policyjne syreny. Oczami wyobraźni widziałem jak jakiś Angol w przypływie radości przyłożył butelką w głowę swojemu koledze. Analizując to co działo się dookoła, takie zajście było wielce prawdopodobne.
W każdym razie wraz wybiciem dwunastej było już tylko gorzej; z oczu mijających mnie osób biła bezdenna pustka, natomiast z ich ust wydobywały się nieartykułowane odgłosy oraz zwierzęce krzyki. Było kwiczenie ze śmiechu, beczenie z żalu i skomlenie z zapomnienia. Zupełnie tak, jakby w rewanżu za wigilijny przywilej dla zwierząt mogących mówić ludzkim głosem, w sylwestrową noc ludzie postanowili posługiwać się językiem zwierząt.
Przedstawienie trwało i trwało, i widziałem, że niektórzy mieli już powoli dosyć. Myślałem, że Shoreditch pokazało mi już tego wieczoru wszystkie swoje triki, lecz okazało się, że czekał na mnie jeszcze jeden parszywy widok. Otóż, obserwując przez szybę ludzi bawiących się w klubie Favela Chick, spostrzegłem, że pod nogami siedzącego obok mnie zakapturzonego chłopaka leży żyletka. Prosta, żółta, plastikowa żyletka, którą można kupić w każdym kiosku. Niepokojące było to, że w leżącej na ziemi części żyletki nie było już metalowego ostrza. Jeszcze gorzej, bo chłopak trzymał to ostrze w dłoni. W przypływie emocji, byłem przekonany, że jestem właśnie świadkiem samobójczego podcinania żył. Jednak, gdy tylko naostrzyłem wzrok i pozbierałem myśli, uświadomiłem sobie, że delikwent nie trafia w żyły, lecz tnie sobie przedramię. Odszedłem na odległość kilku kroków i zadałem sobie pytanie co robi się w takiej sytuacji. Obeszła mnie głupia myśl, że skoro nie celuje w żyły, to może nie życzyłby sobie, żeby ktoś przeszkadzał mu w tym jego niezrozumiałym obrzędzie. Nie minęła minuta, jak wszystko stało się jasne. Chłopak okaleczał się do takiego stopnia, że cała jego ręka zalała się krwią, po czym podchodził do ludzi mówiąc, że miał wypadek na motorze i zbiera teraz pieniądze na taksówkę, którą pojedzie do szpitala.
Ten najbardziej chory z wszystkich chorych pomysłów był znakiem, że nadeszła pora opuścić jaskinię zła, w którą przemieniło się czydziestego pierszego grudnia Shoreditch.
W drodze do stacji metra mijałem histerycznie płaczące dziewczyny z rozmazanym makijażem, chłopaków z wargami broczącymi krwią i pary wyzywające się używając wspaniałego angielskiego slangu. Okazało się, że ani markowe ciuchy ani inne pióropusze dobrego stylu nie zdołały jednak ukryć niechlubnego oblicza karnawałowej obłudy. Samce rozpinali rozporki swoich skrojonych na miarę garniturów, aby załatwić potrzeby fizjologiczne na środku chodnika. Wcześniej wyglądali jak kolumbijscy macho, teraz ich żałosnego widoku nie zamaskuje nawet kolumbijski katar. Samicom na kreacje od Gucciego i Chanel leciała sałatka wypadająca z kebaba, a meksykański sos ściekający po brodzie został jedyną pozostałością po meksykańskich tancerkach salsy. Okazało się, że Meksyk to większość ma tutaj po prostu w głowach.
Gdy pozostawiłem za plecami cały ten klubowy bajzel i zbliżałem się do stacji metra, doszły do mnie jakże doskonale znane frazesy mojego ukochanego ojczystego języka. Zza masywnej zbudowanej w stylu doryckim kolumny słychać było wyraźnie bojowo nastawionego młodzieńca krzyczącego: „nie no puść mnie, a zaraz mu zajebię w ryj!”. Byłem szalenie ciekawy cóż za scenka czeka na mnie za tą kolumną. Ku mojemu największemu zaskoczeniu zobaczyłem grupkę policjantów, za których plecami stał skuty w kajdanki oparty o ścianę chłopak w bluzie z napisem Lech Poznań. Co było najbardziej uderzające w tym w wydarzeniu, to fakt, że obok nich skakał wyklinający jak w transie chłopak ubrany w barwy Śląska Wrocław. Był on bardziej niż gotowy, żeby rzucić się w pojedynkę na czterech stróży prawa, lecz póki co powstrzymywał go przed tym trzeci reprezentant polskiego folkloru. Z racji, że starczyło mi już na ten wieczór wrażeń, machnąłem na tę scenkę ręką i poszedłem w swoją stronę.
Udało mi się w końcu dojść do metra. Przecisnąłem się przez bramkę, postałem na ruchomych schodach i znalazłem się na peronie. Było tłoczno. Po krótkiej chwili przyjechał pociąg metra z wagonami wypełnionymi do tego stopnia, że po moim wejściu z trudem byłoby wcisnąć tam chociażby zapałkę. Stałem tak w skurczonej pozycji z przykrością stwierdzając, że kończy mi się bateria w iPodzie. Obserwowałem zatroskanego chłopaka, który, klęcząc na jednym kolanie, pomagał swojej dziewczynie utrzymać jej opadającą z wycieńczenia głowę. Biedna pasażerka najwyraźniej, gdy wypiła już jednego drinka za dużo, postanowiła jednak dla pewności wlać w siebie więcej. Efekt był taki, że jak wagonem zatrzęsło na zakręcie, podniosła energicznie tułów i z jej zieleniejącej twarzy można było wyczytać niecne intencje rodzące się w jej głowie. Jej kochający chłopak zdążył tylko krzyknąć: „Tania, nieee!”,… ale było już za późno. Zniesmaczeni pasażerowie, z wyraźną nutą zrezygnowania , chórem powtórzyli po przerażonym chłopaku: „Tania, nieee!!!”, lecz na nic zdał się ich rozpaczliwy apel, bo Tania już dawno temu zrobiła to, co stać się musiało. Trzeba jednak przyznać, że jej sąsiedzi dokonali cudu, bo pomimo potwornego ścisku panującego w wagonie, zdołali jednak znaleźć na tyle przestrzeni, żeby odsunąć się od miejsca, które naznaczyła nieszczęsna Tania.
Gest Tani był dosyć symboliczny i całkiem bezpośredni w swoim przekazie. Ta zgniła wisienka na zepsutym torcie stała się dla mnie finałowym dotknięciem w przedstawieniu jakie zgotowali czydziestego pierszego grudnia rządni wrażeń, nieposkromieni mieszkańcy Londynu. Strach się bać na myśl, jaki czeka ich rok, skoro weszli w niego w takim stylu. Znowu jeżeli chodzi o mnie, to wychodzi na to ,że w dwótysięcznym jedenastym będę pił dużo soku jabłkowego i obserwował mizdrzące się na ławkach pary.
Także tak… czas najwyższy zacząć uprawiać poranny jogging, odstawić na bok ciastka z kremem i przeprosić się z tą wredną sąsiadką…