niedziela, 4 grudnia 2011

Pork Shoulder and Champignons

Jak wysiadałem z autobusu relacji Warszawa-Praga, postanowiłem, że w czasie nadchodzącego tygodnia nie będę tracić czasu na na odhaczanie kolejnych must-see stolicy Czech, którymi według każdego szanującego się przewodnika są dla przykładu: Hradczany, Wyszehrad, Zlatá ulička, czy Ściana Johna Lenona(!). Czułem pismo nosem, że u naszych południowych sąsiadów musi mi się przytrafić coś więcej jak tylko marne międlenie się w tłumie niedzielno-starówkej krzątaniny turystów, którzy pozując do zdjęcia na plaży w Egipcie udają, że unoszą w dłoni słoneczko, w Greenwich stają okrakiem na dwóch półkulach globu, a w Pradze właśnie, wychylają się z malutkiego okna domu Franza Kafki.
Nie robiłem sobie niepotrzebnej presji i miałem nadzieję, że prędzej czy później, naturalnym trybem znajdę w Pradze coś, co nie jest jeszcze zmielone przez komercyjno–marketingowo-turystyczną machinę. Szczerze przyznam, że największych szans na powodzenie upatrywałem na obrzeżach miasta. Wiedziałem, że są tam mega blokowiska, więc kilkukrotnie z pokorą wsiadałem w tramwaj i  uzbrajając się w cierpliwość jechałem dwadzieściakilka (?) przystanków na sam koniec trasy.
Prawdą jest, że na pętlach tramwajowych widoki były ujmujące. Blokowiska, z całą pewnością mają swój czeski urok i wypełnia je zupełnie inna atmosfera niż nasze osiedla, które są starannie wypełnione hasłami nienawiści więzionno-dresiarskiej gwary. Wszyscy to znamy: JEBAĆ KONFIDENTÓW, LEGIA MISTRZ (skreślone), pod spodem-LEGIA CWEL (skreślone), pod spodem-ŚMIERĆ POLONII, i szubienica dookoła,a na dokładkę ŚMIERĆ FRAJEROM.
Otóż na prażańskich blokowiskach jest spokój. Na murku obok przedszkola namalowany był Krecik (serio), wzdłuż ściany jakiegoś bloku wiła się kolorowa dżdżownica, a okna jednej werandy przy klatce schodowej były pomalowane w motyle. Można? Otóz można.
Chociaż tak szczerze, to trochę mnie korciło, żeby te motylki im sprejem powiesić i dopisać pod spodem-MOTYLKI HUJE.
Blokowiska, blokowiskami. Podobało mi się, ale nie poczułem na nich jeszcze tego upragnionego wrażenia Eureki. Stało się to natomiast trzeciego dnia. Zaraz za skrzyzowaniem ulic Štěpánská i  Ječná, po którym przechodziłem już z resztą wielokrotnie, mignęła mi w rogu oka świecąca tablica niezidentyfikowanej proweniencji ukryta za zupełnie niepozornymi drzwiami. Instynkt dobrze podpowiedział mi, żeby nie ignorować tego znaku. Drzwi nieoznakowane. Mało tego, zasłonięte od wewnątrz grubą kotaro-firaną. Przypomina wejście do sex-shopu. Źle to wróży. ”No ale przecież na sex-shopach zazwyczaj świecą się neony”, pomyślałem. Otwieram drzwi, rozpościeram kotaro-firanę i moim oczom ukazuje się ućkana czerwonymi diodami tablica. Przy każdej diodzie widnieje ułożony z zerową starannością enigmatyczny napis skomponowany z plastikowych literek:  było tam napisane HOVĚZI VYVAR,albo DRŽSTKOVA POLEVKA, SVIČKOVA NA SMETANE, czy też ŘIZEK A VAŘENE BRAMBORY.
Już wiedziałem co się święci. Znalazłem się w barze mlecznym. A był to bar mleczny najwyzszego sortu.
Stanowisko jadalne składało się z ustawionych poprzecznie metalowych ław, których wysokość była odrobinę wyższa niż wysokość przeciętnej lady barowej. Krzeseł brak. Stołków brak. Posiłek spożywamy w pozycji stojącej. Do dyspozycji każdego klienta udostępniony jest natomiast metalowy hak przymocowany do nogi blatu, na którym można zawiesić swoją teczkę, plecak, czy też siatkę z zakupami. Wszystko zaaranżowane na powierzchni piętnastu, w porywach do szesnastu metrów kwadratowych. Dekoracja zachowana w duchu głębokiego socjalizmu. Klientela zróżnicowana. Zdecydowanie można stwierdzić, że małomówna. Jedynie z otchłani kuchni słychać było wyraźnie brzęczenie chochli wybierającej z głębi gara kolejną porcję zupy. Pan stojący po mojej prawej przekątnej spożywał swój posiłek tak zajadle, że po rdzawej brodzie spływały mu gęste krople jakiegoś kleistego wywaru. Pomyślałem sobie, że skoro tak się człowiek zapomiana w czasie jedzenia, to musi być bardzo smaczne i tym bardziej muszę chociaż trochę spróbować.
Zbliża się moja kolej zamawiania. Unoszę głowę. Zerkam na tablicę. Myślę: „wezmę coś z długą nazwą, to będzie zróżnicowane”. Dioda przy ŘIZEK A VAŘENE BRAMBORY właśnie zgasła. Jeszcze tylko dwie osoby. Ekspedient także rzucił okiem na tablicę, podrapał się po głowie, zrobił krok w swoje prawo i wziął porządny łyk piwa, które miał najwyraźniej przygotowane jako część codziennego mis en place.
„Podoba mi się”, pomyślałem. Taki luz! Wszystko naturalnie, zero skrępowania, etykiety, gierki, szczerzenia zębów...
Dobrý den”, usłysałem.  „Dobrý den, MORAVSKÝ VRABEC a ...” i tu urwał mi się głos. „...prosim”-dodałem na końcu.
„Do you speak English?”-zapytał ekspedient, wyczuwając w mgnieniu oka, że nie należę do grupy lokalnych bywalców. Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, bo już dosłownie po sekundzie zza jego pleców wyłonił się kucharz opasany w biały fartuch. Wytarł w niego ręce i uściskając mi dłoń zarekomendował specjał dnia w ten oto sposób:
„Today, I would recommend pork shoulder served with dumplings, spinach, cabage and champignons.” Na początku nie wieżyłem własnym oczom, teraz, powoli zaczynałem tracić zaufanie do swoich uszu. Jednak propozycja była zbyt przekonująca, żeby się wahać. Pomyślałem, że szampinjon, brzmi tak wykwintnie, iż grzechem byłoby nie spróbować.

środa, 16 lutego 2011

Kalluri Vaanil sajde milabo, marabanmendży nejdamilabo...

Tak samo jak przez dwadzieścia innych dni w miesiącu, wysiadłem dziś z nocnego autobusu, który przez czterdzieści minut wiózł mnie pijanymi ulicami wschodniego Londynu. W czasie mojej rutynowej podróży uświadomiłem sobie, że gdy wrócę do domu i otworzę lodówkę, w oczy zajży mi jedynie przekrojona na pół limonka i spoczywający na boku leniwy słoik musztardy, który - o ile dobrze pamiętam - wyleguje się tak w świetle małej lodówkowej lampki już od kilku dobrych tygodni.

Znając swoje przyzwyczajenia, dobrze wiedziałem, że za godzinę lub półtorej kiszki zaczną mi grać marsza. Nie było innej rady, jak tylko zboczyć z drogi wiodącej prosto do domu (a w nim przytulengo pokoju) i udać się do otwartego non-stop supermarketu-molocha ASDA.

Aby zbytnio nie tracić czasu, postanowiłem wykorzystać znany mi skrót wiodący przez nieoświetlony labirynt uliczek przebiegających pomiędzy jednorodzinnymi domkami zbudowanymi z czerwonej cegły. Szedłem żwawym krokiem, słuchałem pierwszej płyty Małolata i starałem się ułożyć w głowie jakąś sensowną listę zakupów.

Gdy tylko wyszedłem na ostatnią prostą prowadzącą do sklepu, ujżałem rozległy samochodowy supermarketowy parking, a na nim co najmniej tuzin biegających postaci wyglądająch niczym rój kłębiących się zawodników rugby. Mając na uwadze fakt, że wschodni Londyn nie należy do najbezpieczniejszych miejsc na Wyspach, odruchowo zrobiłem krok wstecz, opuściłem z uszu słuchawki i zacząłem wsłuchiwać się w dochodzący do mnie gwar. Pierwszym skojażeniem jakie zrodziło się w mojej głowie, była myśl o wielkiej bijatyce, którą w ramach porachunków zorganizowały tutejsze gangi.

Na szczęście moje złowieszcze przewidywania zaczęły rozmywać się wraz z rozsnącą falą śmiechu, która stopniowo dochodziła coraz głośniej z kierunku rzekomej potyczki.

Już po chwili wiedziałem, że mogę spokojnie opuścić umysłową gardę, gdyż postacie, które ukazały się przed moimi oczami, były z całą pewnością nastawione pokojowo. Co więcej, docierające do moich uszu coraz to bardziej wyraźne dźwięki rytmicznej tamilskiej muzyki, wskazywały, że mam do czynienia z najbardziej rozrywkowymi osobami na jakie natrafiłem podczas całego dnia, o ile nawet nie całego tygodnia.

Tak jak przewidywałem na początku, ta kuriozalna scenka okazała się być potyczką. Jednak okolicznością jakiej nie wziąłem pod uwagę, jest fakt, że była to potyczka w krykieta. Dla mojej ciekawości, samo takie zjawisko jest juz wystarczającym powodem, żeby została ona pobudzona. Jednak to, że mecz rozgrywany był w środku nocy przez grupę roztańczonych i śmiejących się w niebogłosy Hindusów sprawił, że po prostu stanąłęm jak wryty i rozdziawiłem przysłowiową koparę.

Zostałem całkowicie zaskoczony. Nie muszę chyba dodawać, że o tej porze może się człowiek spodziewać co najwyżej idącego zygzakiem kloszarda, który pod nosem przeklina otaczający go świat. A tu proszę! Trzecia w nocy, wszyscy już dawno śpią, a na parkingu pod supermarketem ASDA zabawa trwa w najlepsze. Czułem się jakbym oglądał kolejny teledysk hinduskiego celebryty Prabhu Deva. Piękny widok. Za boisko posłużył im parkingowy asfalt, za bramki sklepowe kosze, no a widownią byłem ja. Da się! Co prawda, w całym tym meczu więcej było tańczenia niż grania, ale to właściwie nawet lepiej.
Sposobu w jaki tańczyli nie podejmuję się nawet opisać, więc mniemam, że szanse powtórzenia takiego układu są w moim przypadku absolutnie zerowe.

Przypomniała mi się patrząc na to wszystko scenka, którą widziałem podczas mojej krótkiej wizyty w porcie Cochin na południu Indii. Tam też grupa Hindusów grała w krykieta, też byli pośród nich gracze nie mogący powstrzymać się od tańca i zupełnie tak samo jak tutaj, na ich twarzach rysował się szczery i nieskrępowany uśmiech – zjawisko, które ostatnio przychodzi mi oglądać coraz rzadziej.

Natomiast rożnica jest taka, że w Indiach mecz odbywał się nad brzegiem oceanu, na trawie i pośród palm, podczas gdy tutaj we wschodnim Londynie, gracze biegali po betonie i byli otoczeni przez banery reklamowe, za którymi przebiegała trasa szybkiego ruchu.

Zastanawiałem się, czy lepiej niż tutaj czuliby się oni w swoich rodzimych Indiach i jaką cenę płacą za to, że opuszczają swój kraj.

Tak samo z resztą jak i ja.


A dla tych, którzy nie mieli okazji zobaczyć szalonego tańca Prabu Deva podaję link:
http://www.youtube.com/watch?v=CHiiWQ1CBGQ



poniedziałek, 3 stycznia 2011

Czydziesty pierszy grudzień (część druga)

Zanim udałem się w stronę pierwszego tego wieczoru pociągu metra, postanowiłem jeszcze - po raz ostatni w tym roku - zajrzeć do zlokalizowanej po sąsiedzku, mojej ulubionej portugalskiej kawiarni. Udało mi się jeszcze wemknąć do środka przed jej zamknięciem i zamienić kilka słów z sześćdziesięcioletnią właścicielką. Stojąca za drewnianą ladą kobieta, kończąc wycierać swoje mokre dłonie w opasający jej biodra fartuch, zabierała się właśnie za pośpieszne owijanie w papier śniadaniowy rozłożonych przed nią portugalskich specjałów, takich jak suszone szynki, wędzone sery i migdałowe babeczki.

W  Café Palmeira również czuć było sylwestrową atmosferę, i to w jej najlepszym wydaniu. Siedzący na wysokich barowych stolikach mężowie obejmujący swoje żony, jak przystało na południowców, głośno rozmawiali, zamaszyście gestykulowali rękami i wznosili pogodne toasty. Ich zawadiackie dzieci wyciągały się jak struny, aby dosięgnąć do stojącego na kawiarnianej ladzie stojaka wypełnionego kolorowymi lizakami. Obserwując te niecne zamiary, matki, co chwila odrywały się od rozmowy, aby przegonić zawzięte dzieci, które nieustępliwie starały się wejść w posiadanie kuszących łakoci. Chyba jedynie dlatego, że był to ostatni dzień roku, tego wieczoru, matkom starczało uporu tylko na jedno krótkie „starczy, już dzisiaj jadłeś lizaka”, i przyciśnięte odzewem zaczynającym się od „ale mamooo…”, pasowały w tej licytacji, pozwalając swoim pociechom ukleić buzie landrynkowymi przysmakami.

Skończywszy pić swoje espresso, zwane tutaj café pingado, postanowiłem udać się w kierunku centralnego Londynu.

Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści i nie trzeba już było zbyt długo się rozglądać, żeby zrozumieć,  że tego wieczoru całe miasto zamierza świętować. Na stacji metra roznosił się stukot potężnej armii obcasów, w powietrzu czuć było wymieszaną  woń powabnych perfum, a oczy rejestrowały niezliczoną ilość misternie dobranych kreacji. We włosach mężczyzn lśnił żel i brylantyna, a na policzkach kobiet mienił się brokat. W oczekiwaniu na pociąg kobiety szperały w swoich torebkach w poszukiwaniu szminki, a mężczyźni poprawiali wzorzyste krawaty. Byli wśród tłumu tacy, którzy wyglądali niczym kolumbijscy macho, a u ich boku stały piękności przypominające meksykańskie tancerki salsy. 

Pomimo całej tej sielankowej atmosfery, po dokładniejszym spojrzeniu, dało się zauważyć, że nie wszyscy tego wieczoru poprzestaną na uraczeniu się lampką szampana. Dźwięk tłuczonego szkła dochodzący z oddali stacji zwiastował, iż są tutaj też balangowicze, którzy zamierzają wejść w nowy rok z zupełnie niepotrzebnym hukiem. Godzina była jeszcze młoda, ale gdy nadjechał pociąg, znaleźli się już tacy, którzy mieli problem z samodzielnym wejściem na jego pokład. W blasku pociągowych świetlówek łatwo było dojrzeć rozszerzone źrenice i powykrzywiane uśmiechy tych, którzy chcąc zagwarantować sobie dobry nastrój, postanowili wspomóc swój układ nerwowy wyzwalaczami szczęścia.

Na stacji metra Liverpool Street ludzi było tak dużo, że receptory, przekraczając pewną granicę pochłanialności informacji, przestały traktować ich jako indywidualne jednostki, lecz zaczęły w tym tłumie doszukiwać się partii. Niczym na taśmie produkcyjnej, z bezustannie przyjeżdżających pociągów, na peronie wyłaniały się kolejne partie rasy ludzkiej – jedna hałaśliwa, druga bardziej spokojna; jedna elegancka, druga bardziej frywolna; jedna z większą domieszką stylu Beyonce, a druga coś w podobie Lady Gaga.

Ludzie wysiadali z pociągu i, jak jeden mąż, szli przed siebie; omijali barierki, przechodzili przez tunel, schylali głowy, pokonywali kolejną prostą, wchodzili na ruchome schody, na końcu których unosili stopę, wchodzili w zakręt i przeciskali się przez metalowe bramki. Podążali zgodnym krokiem; trochę jakby w hipnozie; zupełnie tak, jakby przyświecał im wspólny cel; jakby mieli wspólną misję.

I w rzeczy samej, łączył ich wszystkich ten spektakularny fakt, że tego akurat wieczoru ostatnia cyferka podskoczy o jeszcze jedno oczko i zamiast zera, przez następne trzysta sześćdziesiąt pięć dni, na końcu widniała będzie jedynka. Jest to idealny moment, żeby zacząć codziennie nad ranem uprawiać jogging, przestać objadać się ciasteczkami z kremem, być milszym dla swojego psa, czytać przynajmniej jedną książkę na trzy miesiące, mówić dzień dobry tej starej wiedźmie spod trzydzieści pięć, przestać zostawiać skarpetki na poręczy od krzesła, zawsze przychodzić do pracy na pięć minut przed ósmą, ale przede wszystkim jest to idealny moment, żeby po długim okresie wyczekiwania, dziesiątkach telefonów, setkach ustaleń, móc wreszcie zebrać znajomych, założyć na siebie kreacje jak z żurnala, zapomnieć o wszystkich gnębiących rozterkach i przy całej tej ceremonii najzwyczajniej w świecie zalać się w trupa!

Gdy szedłem w stronę dzielnicy Shoreditch, czyli londyńskiego zagłębia alternatywnego klabingu, miałem moment na chwilę oddechu. Ogarniała mnie błoga cisza i nawet założyłem rękawiczki, bo w oddali od tej pulsującej ludzkiej masy zrobiło się całkiem chłodno.

Rozglądałem się po okolicznych kamienicach i wpadło mi w oko bardzo urokliwe sanktuarium, przy bramie którego widniał napis: „Wesley's Chapel and Leysian Mission: The Mother Church of World Methodism”. Zrobiłem kolejne dziesięć kroków naprzód, lecz coś mnie tknęło i postanowiłem się zawrócić. Wszedłem do kościoła i po raz kolejny tego wieczoru udało mi się poczuć magię.

Właśnie wybiła godzina dwudziesta trzecia i zebrani w parafii zaczynali odprawiać wieczorną mszę zwaną nocnym czuwaniem. To co od samego początku przykuło moją uwagę, to fakt, że na drewnianych ławkach kościoła zasiadali w zdecydowanej większości ciemnoskórzy wyznawcy metodyzmu. Byli wspaniali. Zebrali się całymi rodzinami i czuć było od nich bijące ciepło. Gdy tylko wszedłem do środka, pewna pani podeszła do mnie i zachęcała, żebym dołączył do zgromadzonych i zajął jedno z wolnych miejsc. Gdy zmierzałem w stronę mojego siedzenia, jakiś mężczyzna w geście przywitania uścisnął mi dłoń. 

Czułem się tam bardzo dobrze, pomimo faktu, że w moich wygodnych butach i dżinsowych spodniach byłem troszeczkę „underdressed” w porównaniu do noszących marynarki mężczyzn i kobiet przyodzianych w suknie o ciemnych barwach.

Atmosfera u metodystów była bardzo rodzinna, pełna harmonii i wdzięku. Moje serce napawał spokój, gdy obserwowałem pogodny wyraz twarzy goszczący wśród wiernych, którzy postanowili pożegnać stary rok w klimacie duchowego zjednoczenia. Ich zdrowe i łagodne spojrzenia były jak balsam dla duszy, a to co uderzało mnie najbardziej to ludzkie oblicze tych spojrzeń, co szczególnie było widać w porównaniu z euforią oraz obłędem, jaki rysował się na twarzach dzikiej masy zamierzającej tego wieczoru tępić swoje zmysły alkoholem i dragami.

Wyjątkowym momentem mszy była także chwila, kiedy wierni przyciszonym głosem zaczęli śpiewać psalm. Wszyscy ze skupieniem śledzili tekst śpiewanej modlitwy i jedynie dwie ciemnoskóre dziewczyny stojące pod ścianą komunikowały się porozumiewawczymi spojrzeniami i chichrały ze znanej tylko im tajemnicy. Ciekawe było dla mnie, czy tę tajemnicę zna także ich Bóg. A pytanie to wzięło się stąd, że w całym kościele nie mogłem doszukać się ani jednego wizerunku  Chrystusa. Ponadto, po moim oględnym rozejrzeniu, ujrzałem tylko jeden malutki krzyżyk przymocowany do mównicy.

Cała kaplica była urządzona w bardzo stonowany sposób i przeważało w niej ciemne drewno oraz spokojne witraże. Odpowiadało to mojemu poczuciu estetyki, szczególnie w porównaniu z niektórymi polskimi kościołami, w których nad głowami latają głupio uśmiechnięte aniołki grające na flecie, a Jezus na co bardziej niefortunnie wykonanych obrazkach przypomina z twarzy młodego Boba Dylana.

Ze szczególnym zaciekawieniem wpatrywałem się także w panią pastor, która stojąc na ambonie wygłaszała kazanie koncentrujące się na wydarzeniach minionego roku; mówiła o trzęsieniu ziemi, które dotknęło Haiti, o islandzkim pyle wulkanicznym i o zimie szalejącej na całej półkuli północnej.  W swojej skromności, ubiór pani pastor pasował do prostego wystroju sanktuarium. Głównym wyznacznikiem jej sakralnej pozycji była płócienna stuła spoczywająca na jej ramionach. Ze słów kapłanki wynikało, że odwiedziła ona w ubiegłym roku wiele z najbardziej dotkniętych biedą regionów świata. Pani pastor przemawiała z dosyć surową miną, lecz niczym u królowej Elżbiety, w tonie jej głosu można było doszukać się sporej dozy dobroduszności. Dobór słów jakiego używała i sposób w jaki artykułowała głoski świadczył o bezdyskusyjnej potędze jej umysłu. Właśnie fakt, że mówiła z najczystszej próby angielskim akcentem i władała językiem niczym lektor BBC sprawił, że zamiast zamierzonych pięciu minut, zostałem wśród metodystów przez pól godziny.

Po wyjściu z sanktuarium poczułem, że znowu wchodzę w strefę zapomnienia i dzikiego karnawału. Mijały mnie zgraje rozbestwionych młodych Anglików, którzy zataczając się i krzycząc, powoli wypierali z mojego wnętrza słodycz spokoju, którą jeszcze przed chwilą byłem ogarnięty od stóp do głów. Nie mogłem nadziwić się, jak oni wytrzymują  chłód panujący dookoła będąc ubranymi tylko w koszule z krótkim rękawkiem. Tak samo nie wiedziałem jak te długonogie blondyny znoszą zimno krawężnika, siedząc na nim w swoich spódniczkach krótkich tak, że więcej materiału trzeba pewnie było zużyć na uszycie moich bokserek. Ale odpowiedź była najprostsza z możliwych; w żyłach wszystkich tych osób płynął  alkohol. To on pozwalał im zlekceważyć panujący na zewnątrz chłód.

Za dziesięć minut miała wybić północ, a to co działo się dookoła mnie było Armagedonem wznieconym w Sodomie i Gomorze. Przechodziłem właśnie obok kolejki osób czekających na wejście do klubu, gdy nastoletnie dziewczyny beztrosko zaopatrywały się w tabletki ecstasy u rozglądającego się naokoło młodzieńca. Gdy wielki jak Hardcorowy Koksu ochroniarz otwierał drzwi prowadzące do klubu, ogłuszający bas swoją dudniącą siłą zachęcał czekających na dworze, aby zawitali do środka i najlepiej pozostawili na zewnątrz zbędny im w tych czeluściach Hadesu rozum. Patrzyłem się na twarze biegających po ulicach Shoreditch imprezowiczów i wyglądali oni tak, jakby chcieli krzyczeć: „Więcej alkoholu! Więcej wrażeń! Więcej kurwa basu!!!”

Do kulminacyjnego momentu zostały już tylko sekundy, gdy mi zachciało się pić. Wszedłem do małego narożnego sklepiku i kupiłem sobie jabłkowy soczek ze słomką. Życząc powodzenia w nadchodzącym roku, uścisnąłem dłoń sympatycznego sprzedawcy i wróciłem do mojej zwariowanej krainy. Gdy sylwestrowe odliczanie było już w toku, spostrzegłem siedzącą na ławce parę patrzącą sobie namiętnie w oczy. Postanowiłem, że będzie to mój pierwszy widok w dwa tysiące jedenastym roku. Nareszcie wskazówka odmierzająca godziny spotkała się na dwunastce ze wskazówką odpowiedzialną za minuty, i tym samym usta zakochanej pary spotkały się w soczystym pocałunku. Ja tymczasem stałem siorbiąc mój jabłkowy soczek i składając im potajemne życzenia. Jednocześnie cieszyłem się, że nie robię powtórki z poprzedniego roku, kiedy wykiwany przez butelkę rumu spoczywającą przez cały wieczór w mojej tylnej kieszeni, ledwo co wytrzymałem do odliczania, bezpośrednio po którym wylądowałem w łóżku. Plus, że nie przespałem wtedy całej nocy i zostałem obudzony około godziny drugiej, ale minus jest taki, że budziły mnie wtedy pięści dwóch innych sylwestrowiczów, z którymi wyjaśniliśmy sobie po pewnym czasie, że cała nasz szarpanina była co najmniej niepotrzebna…

Na niebie rozbłysły fajerwerki, a na ulicach Shoreditch zaczęły migać światła ambulansów i odezwały się policyjne syreny. Oczami wyobraźni widziałem jak jakiś Angol w przypływie radości przyłożył butelką w głowę swojemu koledze. Analizując to co działo się dookoła, takie zajście było wielce prawdopodobne.

W każdym razie wraz wybiciem dwunastej było już tylko gorzej; z oczu mijających mnie osób biła bezdenna pustka, natomiast z ich ust wydobywały się nieartykułowane odgłosy oraz zwierzęce krzyki. Było kwiczenie ze śmiechu, beczenie z żalu i skomlenie z zapomnienia. Zupełnie tak, jakby w rewanżu za wigilijny przywilej dla zwierząt mogących mówić ludzkim głosem, w sylwestrową noc ludzie postanowili posługiwać się językiem zwierząt.

Przedstawienie trwało i trwało, i widziałem, że niektórzy mieli już powoli dosyć. Myślałem, że Shoreditch pokazało mi już tego wieczoru wszystkie swoje triki, lecz okazało się, że czekał na mnie jeszcze jeden parszywy widok. Otóż, obserwując przez szybę ludzi bawiących się w klubie Favela Chick, spostrzegłem, że pod nogami siedzącego obok mnie zakapturzonego chłopaka leży żyletka. Prosta, żółta, plastikowa żyletka, którą można kupić w każdym kiosku. Niepokojące było to, że w leżącej na ziemi części żyletki nie było już metalowego ostrza. Jeszcze gorzej, bo chłopak trzymał to ostrze w dłoni. W przypływie emocji, byłem przekonany, że jestem właśnie świadkiem samobójczego podcinania żył. Jednak, gdy tylko naostrzyłem wzrok i pozbierałem myśli, uświadomiłem sobie, że delikwent nie trafia w żyły, lecz tnie sobie przedramię. Odszedłem na odległość kilku kroków i zadałem sobie pytanie co robi się w takiej sytuacji. Obeszła mnie głupia myśl, że skoro nie celuje w żyły, to może nie życzyłby sobie, żeby ktoś przeszkadzał mu w tym jego niezrozumiałym obrzędzie. Nie minęła minuta, jak wszystko stało się jasne. Chłopak okaleczał się do takiego stopnia, że cała jego ręka zalała się krwią, po czym podchodził do ludzi mówiąc, że miał wypadek na motorze i zbiera teraz pieniądze na taksówkę, którą pojedzie do szpitala.

Ten najbardziej chory z wszystkich chorych pomysłów był znakiem, że nadeszła pora opuścić jaskinię zła, w którą przemieniło się czydziestego pierszego grudnia Shoreditch.

W drodze do stacji metra mijałem histerycznie płaczące dziewczyny z rozmazanym makijażem, chłopaków z wargami broczącymi krwią i pary wyzywające się używając wspaniałego angielskiego slangu. Okazało się, że ani markowe ciuchy ani inne pióropusze dobrego stylu nie zdołały jednak ukryć niechlubnego oblicza karnawałowej obłudy. Samce rozpinali rozporki swoich skrojonych na miarę garniturów, aby załatwić potrzeby fizjologiczne na środku chodnika. Wcześniej wyglądali jak kolumbijscy macho, teraz ich żałosnego widoku nie zamaskuje nawet kolumbijski katar. Samicom na kreacje od Gucciego i Chanel leciała sałatka wypadająca z kebaba, a meksykański sos ściekający po brodzie został jedyną pozostałością po meksykańskich tancerkach salsy. Okazało się, że Meksyk to większość ma tutaj po prostu w głowach.

Gdy pozostawiłem za plecami cały ten klubowy bajzel i zbliżałem się do stacji metra, doszły do mnie jakże doskonale znane frazesy mojego ukochanego ojczystego języka. Zza masywnej zbudowanej w stylu doryckim kolumny słychać było wyraźnie bojowo nastawionego młodzieńca krzyczącego:  „nie no puść mnie, a zaraz mu zajebię w ryj!”. Byłem szalenie ciekawy cóż za scenka czeka na mnie za tą kolumną. Ku mojemu największemu zaskoczeniu zobaczyłem grupkę policjantów, za których plecami stał skuty w kajdanki oparty o ścianę chłopak w bluzie z napisem Lech Poznań. Co było najbardziej uderzające w tym w wydarzeniu, to fakt, że obok nich skakał wyklinający jak w transie chłopak ubrany w barwy Śląska Wrocław. Był on bardziej niż gotowy, żeby rzucić się w pojedynkę na czterech stróży prawa, lecz póki co powstrzymywał go przed tym trzeci reprezentant polskiego folkloru. Z racji, że starczyło mi już na ten wieczór wrażeń, machnąłem na tę scenkę ręką i poszedłem w swoją stronę.

Udało mi się w końcu dojść do metra. Przecisnąłem się przez bramkę, postałem na ruchomych schodach i znalazłem się na peronie. Było tłoczno. Po krótkiej chwili przyjechał pociąg metra z wagonami wypełnionymi do tego stopnia, że po moim wejściu z trudem byłoby wcisnąć tam chociażby zapałkę. Stałem tak w skurczonej pozycji z przykrością stwierdzając, że kończy mi się bateria w iPodzie. Obserwowałem zatroskanego chłopaka, który, klęcząc na jednym kolanie, pomagał swojej dziewczynie utrzymać jej opadającą z wycieńczenia głowę. Biedna pasażerka najwyraźniej, gdy wypiła już jednego drinka za dużo, postanowiła jednak dla pewności wlać w siebie więcej. Efekt był taki, że jak wagonem zatrzęsło na zakręcie, podniosła energicznie tułów i z jej zieleniejącej twarzy można było wyczytać niecne intencje rodzące się w jej głowie. Jej kochający chłopak zdążył tylko krzyknąć: „Tania, nieee!”,… ale było już za późno. Zniesmaczeni pasażerowie, z wyraźną nutą zrezygnowania , chórem powtórzyli po przerażonym chłopaku: „Tania, nieee!!!”, lecz na nic zdał się ich rozpaczliwy apel, bo Tania już dawno temu zrobiła to, co stać się musiało. Trzeba jednak przyznać, że jej sąsiedzi dokonali cudu, bo pomimo potwornego ścisku panującego w wagonie, zdołali jednak znaleźć na tyle przestrzeni, żeby odsunąć się od miejsca, które naznaczyła nieszczęsna Tania.

Gest Tani był dosyć symboliczny i całkiem bezpośredni w swoim przekazie. Ta zgniła wisienka na zepsutym torcie stała się dla mnie finałowym dotknięciem w przedstawieniu jakie zgotowali czydziestego pierszego grudnia rządni wrażeń, nieposkromieni mieszkańcy Londynu. Strach się bać na myśl, jaki czeka ich rok, skoro weszli w niego w takim stylu. Znowu jeżeli chodzi o mnie, to wychodzi na to ,że w dwótysięcznym jedenastym będę pił dużo soku jabłkowego i obserwował mizdrzące się na ławkach pary.

Także tak… czas najwyższy  zacząć uprawiać poranny jogging, odstawić na bok ciastka z kremem i przeprosić się z tą wredną sąsiadką…


niedziela, 2 stycznia 2011

Czydziesty pierszy grudzień (część pierwsza)

Gdy, około godziny dwudziestej, podciągałem się na drążku obserwując mały trawiasty placyk we wschodnim Londynie, na którym dwóch chłopców biegało dookoła swojego ojca odpalającego sztuczne ognie, przeszło mi przez głowę, że może to być dla mnie najbardziej urokliwy moment tegorocznego sylwestra.

Małe szkraby z zafascynowaniem wpatrywały się w swojego tatę, który niczym czarodziej wtykał w ziemię drewnianą listewkę, następnie niczym saper zabezpieczał teren upewniając się, że jego pociechy zachowują bezpieczny dystans, i niczym profesjonalny pirotechnik podpalał wystający z tej chińskiej konstrukcji lont. Słysząc syczący dźwięk iskrzącego się sznurka, podekscytowani chłopcy odbiegali od niego jeszcze dalej i śmiejąc się w niebogłosy zatykali sobie nawzajem uszy. Pisk wzbijającej się racy mieszał się z piskiem rozentuzjazmowanych przedszkolaków. Dopiero w momencie, gdy cały pokaz doszedł do kulminacyjnego punktu i powietrze wypełnił promieniujący w całej okolicy huk, chłopcy ucichli ponownie. Jeden z nich rozdziawił jednocześnie buzię i oczy stając się tym samym personifikacją krokodyla oraz sowy. Drugi z braci, nie mogąc opanować się z wrażenia, zasłonił dłońmi policzki i ugiął nogi w kolanach zupełnie tak, jakby zrobił to pod naporem niemożliwej do opanowania radości. W ich oczach widać było refleksy błyszczących na niebie kolorowych płatków, za których bujną synchronizację odpowiadał prawdopodobnie jakiś anonimowy inżynier znad rzeki Jangcy.

Cały urok obserwowanej przeze mnie rodzinnej celebracji polegał na jej harmonii, szczerej radości i umiarze. Późniejsze wydarzenia sylwestrowej nocy pokazały, że tych właśnie cech brakowało wielu osobom, które rok dwutysięczny jedenasty postanowiły przywitać w Londynie.
Ale póki co, czyli wczesnym wieczorem, wszystko było jeszcze na właściwym torze.
Gdy kończyłem ostatnią serię rutynowej gimnastyki, rozejrzałem się po oknach budynków otaczających mój mały plac. W większości mieszkań światła były włączone, dzięki czemu, jak na dłoni, widać było czym zajmują się tego wieczoru niektórzy z tutejszych mieszkańców. Za firanką na trzecim piętrze przebijała się sylwetka młodej dziewczyny, która jedną ręką przytrzymywała słuchawkę telefoniczną, a drugą czesała swoje długie aż po łopatki włosy. Piętro nad nią, gromada osób krzątała się po kuchni wręcz przepychając się w trakcie nakładania sobie ostatniej w tym roku kolacji. Kilka okien w lewą stronę, przy uchylonych drzwiach prowadzących na balkon, czterdziestoletnia -na oko- kobieta ubrana w szlafrok kończyła właśnie palić papierosa i słysząc pośpieszające wołanie dochodzące z głębi pokoju, machnięciem ręki dała znać, że lada moment wróci do środka. Gdy wykonywała ten gest, w mieszkaniu nad nią ktoś zapalił właśnie światło, i po chwili, w polu mojego widzenia ukazał się znany mi ojciec pirotechnik, który rozplątywał swoim zmarzniętym synom szaliki i pomagał im zdejmować puchowe kurtki.

Każda z tych krótkich niczym pstryknięcie palcem scenek sprawiła, że czuć było elektryzujący wręcz klimat długo wyczekiwanego noworocznego wieczoru. Atmosfera wyjątkowości roznosząca się w powietrzu była tak przyjemna, że aż miało się chęć wziąć najgłębszy z możliwych oddechów i rozprowadzić ją po swoim ciele poprzez nozdrza, krtań i oskrzela, aż  po najgłębsze zakamarki płuc.
Po zakończonych ćwiczeniach, wróciłem truchtem do domu. Szybko wrzuciłem coś na ząb, przygotowałem się do wyjścia i założyłem wygodne buty wiedząc, że czeka mnie tego wieczoru dużo chodzenia.

Już długo przed sylwestrem przyrzekłem sobie, że nie będę w tym roku brał udziału w pompowaniu noworocznego balonu, lecz po prostu kupię sobie całodobowy bilet na autobusy i metro, wgram ulubione utwory na iPod-a i z trzeźwą głową będę obserwował to co będą wyprawiać inni.

C.D.N.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

W Kanadzie dobrze,ale w domu lepiej

Także tak..także tego, no… Wypadałoby chyba napisać mały update.

Pomimo wszelkich zalet Kanady jakie opisałem w ciągu mojego wyjazdu, czas pokazał, że nie jest to jednak miejsce dla mnie. I broń Boże, żeby ktoś pomyślał, że jest tam nudno, brzydko, biednie czy ciężko ze znalezieniem pracy. Nic z tych rzeczy! W Kanadzie wszystko gra i szczerze polecam ją spragnionym kontaktu z przyrodą turystom. Z chęcią sam pojadę tam jeszcze kiedyś właśnie w takiej roli; wsiądę w autobus i z uśmiechem na twarzy zwiedzę tamtejsze rozległe porośnięte zielenią prowincje. Jednak w momencie, kiedy człowiek nastraja swój umysł na dłuższy pobyt – w moim przypadku miał być to rok – cała przygoda nabiera zupełnie innego wymiaru. Nie jest to już wtedy tylko beztroski kilkutygodniowy wyjazd, lecz pojawiają się takie smaczki jak szukanie pracy, mieszkania, płacenie rachunków i inne prozaiczne czynności. Nie ma w tym nic nadzwyczajnie trudnego, ale będąc akurat na obecnym etapie życia, poczułem, że nie chcę poświęcać całego roku na działania, które i tak w pewnym momencie będzie trzeba przerwać, zostawić i umieścić w szeregu różnych innych wspomnień nie mających ciągłości z moją przyszłością.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się także, że jedną z głównych przyczyn wyjazdu z Kanady jest oddalenie od europejskiej kultury.  Będąc tam, odniosłem wrażenie, że właśnie hasło „kultura europejska” stało się dla mnie namacalnym zjawiskiem. W pewnym momencie już nawet nie tylko byłem głodny bliższego kontaktu z Polską, lecz nawet po prostu z Europą. Wykonując najzwyklejsze czynności: jadąc autobusem do pracy, pijąc piwo w knajpie, robiąc zakupy, obserwując spacerujących ludzi lub też rozmawiając ze znajomymi, czułem, że wszytko co napotykam na swojej drodze, subtelnie różni się od świata, który znam, do którego się przyzwyczaiłem i w którym dobrze się czuję.

Właśnie ta delikatna różnica nie pozwalała mi do końca zrozumieć swojego położenia. Dla porównania, gdy na przykład wyjedzie się do Indii, takie niedomówienie nie istnieje. Od pierwszego momentu jasne jest, że nie jesteśmy u siebie - ludzie ustępują drogi idącej po ulicy krowie, kobiety dźwigają na głowach kosze pełne zakupów, masa dzieci krząta się po okolicy na bosaka, a gdy wychodzi się na ulicę oblepia człowieka chmara osób proszących o drobne, papierosa, łyk coca coli lub po prostu o cokolwiek. W takim przypadku, człowiek bez zastanawiania wyczuwa wyraźne różnice pomiędzy światem, który go wychował, a światem, w którym się znalazł. Natomiast z racji, że schemat życia w Kanadzie jest całkiem podobny do europejskiego, dopiero po znacznym upływie czasu zacząłem zauważać, że ludzie nadają tam na trochę odmiennych falach. Są to, w moim odczuciu, rozbieżności nieznaczne, lecz jednocześnie wystarczające, abym był w stanie stwierdzić, że nie chciałbym tam osiąść na stałe.

Muszę zaznaczyć, że nie wartościuję kultury kanadyjskiej w stosunku do kultury europejskiej (a nawet jakbym chciał, to nie mam w tym temacie wystarczającego obeznania). Wiem jednak, że po prostu lepiej czuję się w tej, w której się wychowałem i ciężko byłoby mi dokonać konwersji. Ku mojemu zaskoczeniu uświadomienie sobie tego faktu przyniosło mi ogromną ulgę, gdyż poczułem wreszcie, że miejsce, w którym zawsze żyłem jest mi w zupełności wystarczające i na dłuższą metę wolałbym jednak się z niego nie ruszać. Eliminuje to tym samym szereg rozważań z cyklu „Czy istnieje na świecie państwo, w którym życie dla ogółu społeczeństwa  jest lekkie?”.

Wiadomą rzeczą jest, że znalazłyby się kraje, w których warunki do życia są bardziej sprzyjające niż w Polsce. Podejrzewam, że pierwsze wyznaczniki, które wielu osobom przychodzą na myśl rozważając na temat takich miejsc to czy częściej świeci tam słońce, czy lepiej się zarabia, czy zimy są łagodniejsze i czy uśmiechają się tam ludzie jadący autobusem. Pisząc o warunkach do życia, Vancouver jest skrajnym przypadkiem, gdyż – powtórzę po raz kolejny - w ostatnim dziesięcioleciu zostało wielokrotnie ocenione jako miasto o najwyższym standardzie życia w skali światowej! Nie ukrywam, że mój wyjazd był w dużej mierze spowodowany chęcią doświadczenia, co znaczy mieszkać w takim miejscu. Słysząc o powyższej klasyfikacji, można by mieć wizję, iż jest to rajska oaza, w której pozbawieni problemów ludzie kosząc trawniki machają w pozdrowieniu do swoich uśmiechniętych sąsiadów, całe zimy spędzają na jeździe na nartach w śnieżnym puchu i cierpliwie wyczekując emerytury wiodą sobie spokojne i beztroskie życie.  Z moich obserwacji wynika, że rzeczywiście standard życia przeciętnego zjadacza chleba jest  w Kanadzie sporo lepszy niż w Polsce, jednak wciąż jest to obrazek daleki od naszego utopijnego wyobrażenia. Tak jak i wszędzie indziej na świecie, ludzie w Vancouver narzekają na zakorkowane ulice, częste deszcze, złodziejskie podatki, nieudacznych polityków i horendalnie wysokie ceny mieszkań. Co prawda z lekkim uproszczeniem, ale jednak jest to mniej więcej ta sama historia co w Polsce, Ameryce, Brazylii, Tajlandii, Irlandii i podejrzewam, że w więkości innych miejsc na tej planecie. Aby od tego uciec, trzeba by chyba spakować plecak, założyć skafander i wystrzelić się gdzieś daleko w kosmos lub też dać sobie po kablach. A że obydwie opcje brzmią co najmniej idiotycznie, wielu ludziom pozostaje tylko zrobić z tymi problemami to co robi z piłką Cristiano Ronaldo, czyli wziąć je ze spokojem na klatę.

Wracając do kwestii Kanady i faktu, że kierując się pewnymi kryteriami, standard życia jest tam określony jako bardzo wysoki, doszedłem do miejsca, w którym zauważyłem, że mimo wszystko całkowite oderwanie się od znajomych i swojej kultury, w moim przypadku (i pewnie także wielu innych osób) jest na dłuższą metę po prostu niewygodne, niewskazane i wiąże się ze zbyt dużymi poświęceniami. Gdy zestawiłem korzyści wynikające z mieszkania w Vancouver i skonfrontowałem je z wartościami takimi jak bycie blisko własnej rodziny, dobrych znajomych, rodzimej kultury  i możliwości operowania własnym językiem, nagle miasto o najwyższym standardzie życia na świecie zaczęło wypadać zupełnie blado.

Zakładam, że dla wielu powyższy wywód z pewnością brzmi jak truizm. Za to dla mnie jest on tyle ważny, że w końcu rozjaśniło mi się, iż aklimatyzacja w innej kulturze to wymagający czasu proces, który tak naprawdę nie koniecznie musi zakończyć się powodzeniem i który bez wątpienia wiąże się z masą wyrzeczeń. Jeżeli chodzi o mój kanadyjski przypadek, to nie mógłbym przebrnąć przez wiele tamtejszych niuansów, zaczynając chociażby od ciągłego poklepywania po ramieniu i zadawania pytania „how are you buddy?”. Pomimo, że wiedziałem czego się spodziewać, za każdym razem gdy ktoś wręcz napadał na mnie szczerząc zęby i wykrzykując „co u ciebie kolego?!”, czułem się lekko skonfundowany. Okazało się, że jednak optymalne jest dla mnie proste polskie cześć zakończone podaniem ręki, bez robienia przy tym szczególnego ambarasu.

Pomimo, że nigdy nie miałem planu, aby w Kanadzie osiąść na stałe, mój wyjazd skrystalizował, iż nawet rok jest to stanowczo zbyt długi okres czasu. Prawdą jest, że nie chciałem tam zostać, co jednak nie zmienia faktu, że jestem pełen podziwu dla Kanadyjczyków. Przede wszystkim na wyróżnienie zasługuje ich wysoka kultura osobista oraz podejście do kwestii związanych z ochroną środowiska. Kanadyjska lekcja z pewnością przyniesie mi wiele pożytku w przyszłości, a ja na zawsze zapamiętam jak wiele nauczyłem się od tamtejszych mieszkańców.

piątek, 19 listopada 2010

JAGODZIANKI, BOMBONIERKI, MAZOWSZANKA.

Złapałem się ostatnio na tym, że poniekąd realizując swoje plany i żyjąc w mieście które z całą pewnością można nazwać wyjątkowym i pięknym, zacząłem wyobrażać sobie zupełnie abstrakcyjne i niezwiązane z rzeczywistością sytuacje. Wydawałoby się, że będąc oddalonym od domu o prawie dziesięć tysięcy kilometrów, powinienem planować jakby tu w pełni wykorzystać daną mi możliwość i zwiedzić najciekawsze lokalne zakątki, zobaczyć co dzieje się w Stanach, jeździć na desce lub szaleć w lokalnych klubach. Tymczasem, przed oczami ukazała mi się prawie że halucynogenna wizja w której znajdowałem się w absurdalnej wręcz sytuacji. Otóż, stałem naprzeciwko sklepowej ekspedientki mającej na sobie granatowy fartuch w białe grochy i drewniane chodaki. Akcja działa się gdzieś w małej polskiej miejscowości, w ciasnym sklepiku, którego dzienny obrót wynosi pewnie nie więcej niż sto dwadzieścia złotych. Był to typowy polski wiejski sklepik. Jeżeli miałbym wybrać trzy niezależne słowa opisujące jego atmosferę, powiedziałbym: 
JAGODZIANKI, BOMBONIERKI, MAZOWSZANKA.
I wszystko jasne, prawda?
Można by rzec, że jeżeli ktoś nigdy nie kupił sobie w takim sklepie Ptysia lub orenżady na miejscu, nie ma prawa nazywać siebie prawdziwym Polakiem.
W naszym swojskim sklepie jest mało miejsca, ale pomimo tego da się tam znaleźć sporo towaru. Zawsze są do kupienia bułki kajzerki, jajka z niespodzianką, pasztet w puszkach i ciastka na wagę. Dawniej można było sobie także ukroić kawałek nieprzeciętnie słodkiej galaretki wyglądającej jak pasiasta kolorowa flaga Gay Pride. Inne towary z przeszłości to gumy Turbo, kakao Cola Cao i rogaliki Fantastic Star. Jak jeszcze nie czujesz klimatu, to wpisz sobie w Youtubie  „Reklama Star Foods (1991)”. Gdy polecisz po linkach, to pewnie przypomni Ci się niejedna rzecz z Twojego dzieciństwa.
Nasz wiejski sklepik ma swój określony porządek. Na ziemi leżą ziemniaki, koło lady sklepowej stoją plastikowe skrzynki przeznaczone na butelki do zwrotu, nad głową szumi wielki wiatrak, a w jego centralnym punkcie znajduje się półka VIP przeznaczona dla stałej klienteli. O winach stojących na tej półce można by napisać książki równie długie i pewnie nawet bardziej interesujące od tych które traktują o szczepach Bordeaux i Burgundii. Znaleźć w naszym sklepie można etykiety takie jak Châteaux de Yabeaulle, Łza Traktorzysty, czy, na przykład wino Paradise, które za pewne niejednemu umożliwiło przedostanie się do raju za niespełna pięć złotych. 
Na ścianach naszego sklepu wisi obrazek z Papieżem, plakaty reklamujące chipsy ze zdrapką oraz kalendarz malutkiego formatu. W takim kalendarzu na odwrocie każdej kartki znajduje się horoskop, przepis na makowiec lub jakaś inna, równie przydatna ciekawostka z działu: „czy wiesz, że…?”. Dzięki niemu możemy dowiedzieć się, że najwyższy wynik w historii piłki nożnej to  sto czterdzieści dziewięć do zera lub, że charty afgańskie są najmniej posłuszną rasą psów.
W mojej wizji czułem swojską atmosferę takiego sklepu. Przed obsłużeniem mnie, Pani sklepowa kończyła czytać artykuł z Życia Na Gorąco, w którym dowiedziała się o tym w jaki sposób Victoria i David Beckham spędzili swoje wakacje na Arubie. Z głośników trzeszczącego radia wydobywał się głos Anity Lipnickiej, która śpiewając „…wszystko się może zdarzyć” niejako tworzyła tło do naszej scenki rodzajowej. Gdy płaciłem dwa czterdzieści za swoją drożdżówkę z budyniem i kefir, nagle urwała się błoga atmosfera którą wprowadził Varius Manx i z radio słychać już było tylko głośną reklamę promującą otwarcie nowego salonu Big Star i wyprzedaż kleju do glazury o nazwie Polax.
Wszystkie te niuanse dobrze znamy. Podejrzewam, że są osoby które nie chciałyby mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Mi akurat przydarzyło się tak, że byłem w tym sklepie myślami, gdy w rzeczywistości jechałem autobusem po centrum Vancouver. W trakcie tamtej krótkiej chwili chciałem poczuć smak polskiej bułki, usłyszeć trzaśnięcie otwierającej się kasy sklepowej i mieć możliwość zamienić po polsku kilka słów z Panią Krysią.
To irracjonalne wyobrażenie, które zaskoczyło mnie w zupełnie nieoczekiwanym momencie i całkowicie nie wskazujących na to okolicznościach muszę po prostu nazwać nostalgią. Jak inaczej mogę wytłumaczyć sobie myślenie o kefirze, chodakach i Anicie Lipnickiej, będąc nad Oceanem Spokojnym na zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej?

wtorek, 12 października 2010

Kilka słów o Kanadyjczykach i ich ciuchach

      Żałuję trochę, że gdy miesiąc temu miałem okazję odwiedzić Berlin, powstrzymałem się od kupienia kilku fajnych ciuchów. Myślałem, że lepiej będzie poczekać na Północną Amerykę. Miała ona być nieskończoną kopalnią wypełnioną nietuzinkowymi i do tego tanimi ubraniami. Jak do tej pory, wychodzi na to, że powinienem był jednak nie wymieniać moich euro na dolary i zostawić je do dyspozycji Niemcom.
      Rozpoczynając pisanie na temat ubioru, niestety jestem zmuszony wystawić Kanadzie spory minus. Słyszałem, że w Vancouver jest dużo lepiej niż w reszcie tutejszych miast, w których królują czerstwe polary i kurtki wyprodukowane z gore tex-u. Wyczytałem, że można tu znaleźć sporo niezależnych butików, a tutejsi mieszkańcy gustują w stylowych ciuchach. W rzeczywistości, udało mi się znaleźć tylko kilka sklepów innych od wyświechtanych sieciówek takich jak H&M, Lacoste, czy Ralph Lauren. Oczywiście, dałoby radę wyszperać w nich coś ciekawego, jednak z pewnością, nie ma tu w kwestii ubrań szału. Z reguły, sklepy nie oferują nic błyskotliwego.
      Tak więc, jadąc metrem czy autobusem, można się w Kanadzie lekko zanudzić. Ludzie na ulicach są w większości ubrani bardzo zwyczajnie i bez charakteru. Często także zdarza się zobaczyć kogoś totalnie niechlujnego, ubranego w wymiętą koszulę, spodnie z postrzępionymi nogawkami i schodzone buty. Myśląc o lokalnych trendach, zauważyłem, że dziewczyny podłapały stylówę na podarte legginsy. Nie trafia to do mnie. Nie odpowiada mi ten styl, tak samo jak nigdy nie przepadałem za modą, gdy dziewczyny nosiły legginsy do kostki, na które zakładały jeszcze krótką lub długą spódniczkę.
      Jeżeli chodzi o streetwear, można w tutejszych sklepach znaleźć fajne modele butów Vans i New Balance. Jest to jednak licha namiastka tego co dostępne było w Londynie. Tam to dopiero można było nacieszyć oczy.
     W czasie gdy mieszkałem w Lądku, często zdarzało mi się jeździć metrem w tę i z powrotem, tylko po to, aby poobserwować pasażerów. Taka forma rozrywki. Londyn ma moc. Centrum miasta w ciągu tygodnia opanowane było przez ludzi biznesu. Lubiłem mijać kobiety ubrane w dopasowane garsonki i dizajnerskie buty na obcasie. Na maksa stylówa. Faceci dotrzymywali im tempa i nie mogli powstydzić się swoich skrojonych na miarę garniturów, świetnej jakości koszul, odpowiednio dobranych spinek do mankietów i ze smakiem dopasowanych krawatów. Jak przystało na Anglię, przeważał prosty i klasyczny styl. Nie brakowało także ekscentryków, którzy do drogich garniturów zakładali kalosze. Trzeba mieć pewność siebie.
      Wchodząc do londyńskich sklepów, łatwo było dostrzec, że pracujący w nich młodzi sprzedawcy spędzili długie godziny na wpatrywaniu się w tabuny ludzi przelewające się każdego dnia przez centrum miasta. Widać było, że potrafili oni wyciągnąć wnioski ze swoich obserwacji i pomieszać różne style tak aby uzyskać nowatorski efekt. Właśnie sprzedawcy sklepowi często przykuwali moją uwagę sposobem w jaki byli ubrani. W wielu przypadkach, były to szalone pomysły z różnych szuflad. Pamiętam sprzedawczynię butów pokrytą kolorowymi tatuażami à la Amy Winehouse i ubraną w dżinsowe ogrodniczki. Niesamowity był czarny, szczupły koleżka pracujący dla sklepu Adidas i noszący na sobie lśniący, złoty dres. Został mi także w głowie obraz  innego gościa, mającego na głowie puszyste, rude afro i ubranego w kraciastym stylu drwala, albo Hinduski z kinowej kasy biletowej, która ubrana była w koszulkę futbolu amerykańskiego z widniejącym na przedniej stronie wielkim numerem.
      W Londynie wystarczyło przemieścić się kilka stacji w kierunku wschodniej strony miasta, żeby od razu poczuć kolosalną różnicę w porównaniu do centrum. Zamiast garniturów, widać tam było więcej bawełnianych dresów, skórzane buty zastąpione były przez Nike Airmax-y, garsonki przez bluzy z kapturem, a spinki do mankietów przez złote hiphopowe łańcuchy. Hardcorowa strona miasta opanowana była przez czarnych anglików, którzy wyróżniali się własnym wyczuciem stylu. Często podwijali jedną nogawkę, chodzili ubrani w sporo za duże koszulki i spodnie, a idąc bujali się jakby chcieli zademonstrować całemu światu swoją promieniującą wręcz pewność siebie.
      Będąc we wschodnich dzielnicach Londynu, widać było też dużo osób, które przyjechały z jeszcze bardziej wschodniej części Europy niż ja sam. Nie wiedząc czemu, mieli oni fetysz na jasny denim. Często nosili bardzo jasne dżinsy wyglądające niczym wzięte wprost z filmu „Powrót Do Przeszłości”. Zreflektowałem się na ten temat dopiero po kilku miesiącach pobytu w Anglii i stało się regułą, że gdy ktoś miał na sobie białe buty i jasne dżinsy, to mówił albo po litewsku, albo po rosyjsku.
     Wracając do tematu Kanadyjczyków, można trochę przewrotnie stwierdzić, że z polskiego punktu widzenia, najlepiej ubrani są tutaj budowlańcy, robotnicy i wszelkiej innej maści złote rączki. Wszyscy powyżsi, od stóp do głów, wyposażeni są w ciuchy Carhartt-a. To co u nas i jeszcze w kilku innych zakątkch Europy pożądane jest przez skate-ów, ostrokołowców oraz alternatywnych, wytatuowanych indywidualistów, tutaj, przede wszystkim, ma zastosowanie praktyczne. W związku z tym, gdy pewnego dnia zdarzyło mi się pomagać na budowie, obserwowałem kątem oka robotników, a zapis moich myśli wyglądał za pewne mniej więcej tak: „…o! fajne spodnie …o! fajne buty …o! fajna koszula…”.
      Koniec końców, pomimo niedoboru ciekawie ubranych osób jaki dotknął Kanadę, cały czas wierzę, że reputacja Ameryki Północnej może być jednak uratowana przez Stany Zjednoczone. Odnoszę wrażenie, że na zakupy będę musiał pojechać za południową granicę. Na szczęście, żeby dostać się do najbliższego amerykańskiego miasta, którym jest Seattle, mam do pokonania tylko trzysta kilometrów. Muszę się tam wybrać wkrótce, bo nadchodzi zima, a mi brakuje odrobinę wyposażenia, gdyż do samolotu mogłem zabrać ze sobą tylko mizerne dwadzieścia kilogramów bagażu.