wtorek, 12 października 2010

Kilka słów o Kanadyjczykach i ich ciuchach

      Żałuję trochę, że gdy miesiąc temu miałem okazję odwiedzić Berlin, powstrzymałem się od kupienia kilku fajnych ciuchów. Myślałem, że lepiej będzie poczekać na Północną Amerykę. Miała ona być nieskończoną kopalnią wypełnioną nietuzinkowymi i do tego tanimi ubraniami. Jak do tej pory, wychodzi na to, że powinienem był jednak nie wymieniać moich euro na dolary i zostawić je do dyspozycji Niemcom.
      Rozpoczynając pisanie na temat ubioru, niestety jestem zmuszony wystawić Kanadzie spory minus. Słyszałem, że w Vancouver jest dużo lepiej niż w reszcie tutejszych miast, w których królują czerstwe polary i kurtki wyprodukowane z gore tex-u. Wyczytałem, że można tu znaleźć sporo niezależnych butików, a tutejsi mieszkańcy gustują w stylowych ciuchach. W rzeczywistości, udało mi się znaleźć tylko kilka sklepów innych od wyświechtanych sieciówek takich jak H&M, Lacoste, czy Ralph Lauren. Oczywiście, dałoby radę wyszperać w nich coś ciekawego, jednak z pewnością, nie ma tu w kwestii ubrań szału. Z reguły, sklepy nie oferują nic błyskotliwego.
      Tak więc, jadąc metrem czy autobusem, można się w Kanadzie lekko zanudzić. Ludzie na ulicach są w większości ubrani bardzo zwyczajnie i bez charakteru. Często także zdarza się zobaczyć kogoś totalnie niechlujnego, ubranego w wymiętą koszulę, spodnie z postrzępionymi nogawkami i schodzone buty. Myśląc o lokalnych trendach, zauważyłem, że dziewczyny podłapały stylówę na podarte legginsy. Nie trafia to do mnie. Nie odpowiada mi ten styl, tak samo jak nigdy nie przepadałem za modą, gdy dziewczyny nosiły legginsy do kostki, na które zakładały jeszcze krótką lub długą spódniczkę.
      Jeżeli chodzi o streetwear, można w tutejszych sklepach znaleźć fajne modele butów Vans i New Balance. Jest to jednak licha namiastka tego co dostępne było w Londynie. Tam to dopiero można było nacieszyć oczy.
     W czasie gdy mieszkałem w Lądku, często zdarzało mi się jeździć metrem w tę i z powrotem, tylko po to, aby poobserwować pasażerów. Taka forma rozrywki. Londyn ma moc. Centrum miasta w ciągu tygodnia opanowane było przez ludzi biznesu. Lubiłem mijać kobiety ubrane w dopasowane garsonki i dizajnerskie buty na obcasie. Na maksa stylówa. Faceci dotrzymywali im tempa i nie mogli powstydzić się swoich skrojonych na miarę garniturów, świetnej jakości koszul, odpowiednio dobranych spinek do mankietów i ze smakiem dopasowanych krawatów. Jak przystało na Anglię, przeważał prosty i klasyczny styl. Nie brakowało także ekscentryków, którzy do drogich garniturów zakładali kalosze. Trzeba mieć pewność siebie.
      Wchodząc do londyńskich sklepów, łatwo było dostrzec, że pracujący w nich młodzi sprzedawcy spędzili długie godziny na wpatrywaniu się w tabuny ludzi przelewające się każdego dnia przez centrum miasta. Widać było, że potrafili oni wyciągnąć wnioski ze swoich obserwacji i pomieszać różne style tak aby uzyskać nowatorski efekt. Właśnie sprzedawcy sklepowi często przykuwali moją uwagę sposobem w jaki byli ubrani. W wielu przypadkach, były to szalone pomysły z różnych szuflad. Pamiętam sprzedawczynię butów pokrytą kolorowymi tatuażami à la Amy Winehouse i ubraną w dżinsowe ogrodniczki. Niesamowity był czarny, szczupły koleżka pracujący dla sklepu Adidas i noszący na sobie lśniący, złoty dres. Został mi także w głowie obraz  innego gościa, mającego na głowie puszyste, rude afro i ubranego w kraciastym stylu drwala, albo Hinduski z kinowej kasy biletowej, która ubrana była w koszulkę futbolu amerykańskiego z widniejącym na przedniej stronie wielkim numerem.
      W Londynie wystarczyło przemieścić się kilka stacji w kierunku wschodniej strony miasta, żeby od razu poczuć kolosalną różnicę w porównaniu do centrum. Zamiast garniturów, widać tam było więcej bawełnianych dresów, skórzane buty zastąpione były przez Nike Airmax-y, garsonki przez bluzy z kapturem, a spinki do mankietów przez złote hiphopowe łańcuchy. Hardcorowa strona miasta opanowana była przez czarnych anglików, którzy wyróżniali się własnym wyczuciem stylu. Często podwijali jedną nogawkę, chodzili ubrani w sporo za duże koszulki i spodnie, a idąc bujali się jakby chcieli zademonstrować całemu światu swoją promieniującą wręcz pewność siebie.
      Będąc we wschodnich dzielnicach Londynu, widać było też dużo osób, które przyjechały z jeszcze bardziej wschodniej części Europy niż ja sam. Nie wiedząc czemu, mieli oni fetysz na jasny denim. Często nosili bardzo jasne dżinsy wyglądające niczym wzięte wprost z filmu „Powrót Do Przeszłości”. Zreflektowałem się na ten temat dopiero po kilku miesiącach pobytu w Anglii i stało się regułą, że gdy ktoś miał na sobie białe buty i jasne dżinsy, to mówił albo po litewsku, albo po rosyjsku.
     Wracając do tematu Kanadyjczyków, można trochę przewrotnie stwierdzić, że z polskiego punktu widzenia, najlepiej ubrani są tutaj budowlańcy, robotnicy i wszelkiej innej maści złote rączki. Wszyscy powyżsi, od stóp do głów, wyposażeni są w ciuchy Carhartt-a. To co u nas i jeszcze w kilku innych zakątkch Europy pożądane jest przez skate-ów, ostrokołowców oraz alternatywnych, wytatuowanych indywidualistów, tutaj, przede wszystkim, ma zastosowanie praktyczne. W związku z tym, gdy pewnego dnia zdarzyło mi się pomagać na budowie, obserwowałem kątem oka robotników, a zapis moich myśli wyglądał za pewne mniej więcej tak: „…o! fajne spodnie …o! fajne buty …o! fajna koszula…”.
      Koniec końców, pomimo niedoboru ciekawie ubranych osób jaki dotknął Kanadę, cały czas wierzę, że reputacja Ameryki Północnej może być jednak uratowana przez Stany Zjednoczone. Odnoszę wrażenie, że na zakupy będę musiał pojechać za południową granicę. Na szczęście, żeby dostać się do najbliższego amerykańskiego miasta, którym jest Seattle, mam do pokonania tylko trzysta kilometrów. Muszę się tam wybrać wkrótce, bo nadchodzi zima, a mi brakuje odrobinę wyposażenia, gdyż do samolotu mogłem zabrać ze sobą tylko mizerne dwadzieścia kilogramów bagażu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz