poniedziałek, 27 września 2010

Pozytywna energia rodzi pozytywną energię



Właściwie nie wiem jak to się dzieje, ale wszyscy są dla nas nieprawdopodobnie mili. Podoba mi się to „dziękuję”, „proszę” i inne grzecznościowe zwroty słyszane na każdym kroku. Dookoła panuje ład i harmonia. Gdy pierwszy raz znaleźliśmy w Internecie ogłoszenie w którym ktoś szukał jednodniowej pomocy w uporządkowaniu ogródka, zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Właścicielka jednorodzinnego domku położonego w idyllicznie spokojnym osiedlu wyszła po nas na przystanek autobusowy. Już po chwili rozmowy wiedzieliśmy, że jest to kolejna nieprzeciętnie uprzejma osoba jaką spotykamy na swojej drodze. Po kilku godzinach przesadzania kwiatków i przycinania winorośli siedliśmy do stołu, aby z największą przyjemnością spałaszować chicken-pot pie przygotowany przez Panią domu - miłośniczkę sztuki kulinarnej. Wszystkiemu towarzyszyła bardzo miła i przyjazna rozmowa. Gdy ogródek został odpowiednio przygotowany na przyjście jesieni, okazało się, że Judy znalazła dla nas jeszcze krótkie zajęcie u swojego sąsiada. Poszło jak z płatka - lekka praca i uczciwe wynagrodzenie. Na dowidzenia zostaliśmy podwiezieni tak aby ominąć najbardziej uciążliwy odcinek trasy. Pełna kultura.
Gdy przyszedł czas kolejnej wizyty, właściciel domu już po pięciu minutach rozmowy zapytał nas czy aby przypadkiem nie potrzebujemy rowerów. Zapewnił, że w razie braku środka lokomocji, możemy śmiało korzystać z jego rowerów znajdujących się w garażu. Powiedział, że możemy przyjść i pożyczyć je kiedykolwiek tylko mamy na to ochotę. „Aha, a klucz do garażu zawsze wisi na gwoździu przybitym z drugiej strony drzewa.”- dodał na odchodne. Czyż to nie zakrawa o idealne stosunki międzyludzkie? Cóż za zaufanie!
Dzisiaj spotkaliśmy się z profesorem fotografii tutejszej Akademii Sztuk Pięknych. Jest to znajomy znajomej. Rozmawialiśmy po polsku, ale był to dla niego pierwszy  kontakt z polszczyzną po długiej, długiej przerwie. Słychać było wyraźny akcent.  Zaraz po przyjeździe zaproponował, że wybierzemy się na przejażdżkę w góry. Pojechaliśmy na północ Vancouver, gdzie w czasie olimpiady odbywały się zawody w board-crossie. Był to pierwszy raz kiedy mieliśmy okazję zobaczyć panoramę miasta z wysokości. Całkiem spektakularny widok. Na mnie największe wrażenie wywarła zatoka objęta ramionami gór. Jest to miejsce z którego wieczorami wypływają ogromne statki, zarówno te handlowe jak i pasażerskie. Zawsze, jest to dla mnie widok mistyczny. Wiem, że już po kilku godzinach statki te będą  pływać po  wodach jakże fascynującego oceanu. Wyobrażam sobie, że kontenerowce i tankowce, na których znajduje się jedynie kilkunastu członków załogi, dopłyną po paru dniach do jakiegoś surowego portu w Chinach lub w Ameryce Południowej. Oprócz stalowych żurawi, wielkich cystern i samochodów ciężarowych przygotowanych na przejęcie towaru, nikt na załogę takich statków nie będzie czekał. Jej członkowie wiodą ascetyczny tryb życia, w którym każdy następny dzień jest podobny do poprzedniego. Jednak, pomimo takiej przewidywalności, fakt przebywania na środku oceanu dodaje tym ludziom otoczkę wyjątkowości. Zastanawiam się co robią całymi dniami marynarze pracujący na statkach handlowych gdy przez pięć dni z rzędu nie widzą lądu. Sądzę, że na pokładzie panuje cisza, a niektórzy z nich grają w karty, inni zamykają się w swoich kajutach i piszą listy do swoich ukochanych kobiet, a jeszcze inni po prostu śpią. Śpią w kabinach bez okien, w których panuje absolutna ciemność, a fale uderzające o burtę wprawiają statek w kołyszący ruch i, niczym hamak, zachęcają do snu i pogrążenia się w sennych marzeniach.
Dla kontrastu, na statkach pasażerskich obrót wydarzeń jest z goła odmienny. Żeglują one prawdopodobnie w stronę Hawajów, Karaibów czy też innego przyjemnego do bycia w nim miejsca. Są one po brzegi wypełnione szykownie ubranymi ludźmi, którzy debatują o rozkoszach życia trzymając w ręku kieliszek szampana. Kobietom lśnią się diamentowe naszyjniki, a mężczyznom kosztowne zegarki. Po statku roznosi się energiczna muzyka grana przez  zespól pochodzący z wyspy Saint Lucia, a po pokładzie krążą kelnerzy kłaniający się do pasa i roznoszący kolorowe drinki.
Wszystkie statki mają w sobie dużo magii i pamiętam, że jak pracowałem na Queen Mary to za każdym razem gdy na oceanie mijaliśmy jakiś tankowiec, czy inny cruise ship to wpatrywałem się w jego migoczące w oddali światła i dorabiałem do każdego statku swoją historię.
Wracając do ludzkiej uprzejmości, to rodzina u której mieszkamy przebija wszelkie normy bycia uczynnym. Traktują oni nas jak członków rodziny, chociaż tak naprawdę znamy się przecież z nikąd. Za szczyt ich dobroduszności uznałem fakt, że dzwonią w naszej sprawie do swoich znajomych aby załatwić dla nas pracę. Jakby tego było mało, wczoraj  dali nam kluczyki do samochodu, żebyśmy nie zmokli gdy jechaliśmy wieczorem na imprezę. Nie mam słów. Po prostu czuję, że nasiąkłem tą pozytywną energią i w dalszej fazie mojego życia będę ją z przyjemnością przekazywał napotkanym na mojej drodze ludziom. Dobrze się żyje, wiedząc, że ma się w środku dużo do podzielenia z innymi.

wtorek, 21 września 2010

Sport w wielkim mieście

Już przed przyjazdem do Vancouver słyszałem, że tutejsi mieszkańcy są bardzo zoorientowani na uprawianie sportu. Z moich obserwacji wynika, że szczególny prym na ulicach  miasta wiodą biegacze. Żeby takowych zobaczyć, nie musiałem daleko szukać, gdyż nawet w domu w którym mieszkam na trzyosobową rodzinę przypada ponad dziesięć par butów do joggingu. Jednak Vancouver znane jest przede wszystkim z jednego typu sportowców. Typowy obrazek dla miasta to biegacze w koszulce z lycry i butach marki Asics lub New Balance. Obserwując jak wieczorami wybiegają ze swoich apartamentowców można odnieść wrażenie, że są to ludzie o bardzo skrupulatnie przemyślanym życiu, w którym każda czynność jest dokładnie przemyślana, zaplanowana i zapisana w notesie. Podejrzewam, że faceci pasujący do tego profilu chodzą do pracy w firmowych garniturach, a podczas biznesowego lunchu wymieniają się szczegółowo zaprojektanymi wizytówkami. Kobiety wyglądają na takie które mają fetysz na buty z kolekcji Christiana Louboutin i torebki od Chloé, a spać kładą się w jogurtowych maseczkach na twarzy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tacy "ludzie od linijki" mają raz w tygodniu zarezerwowaną wizytę u psychologa i dwa razy u kosmetyczki. Są to wyspecjalizowani branżowcy, którzy żeby znaleźć swoje miejsce w biznesie uczęszczają na kursy poprawnej intonacji, a także dopracowują do perfekcji wygląd swojego podpisu. Patrząc na nich, w oczy rzucają śnieżnobiałe amerykańskie uśmiechy i doskonale dopracowana opalenizna. Sądzę, że do takiego życia trzeba być przygotowywanym już od samego początku; zrobić dobry college, wyprostować zęby i znać odpowiednich ludzi.
Wracając do joggingu, spełnia on w całej tej zabawie rolę wisienki na torcie. Pozwala "ludziom od linijki" mieć świadomość, że nie dość, iż są świetnie wykształceni, zamożni, atrakcyjni i dobrze ubrani, to jeszcze do tego wszystkiego mają idealnie zadbane ciała. Ciekawe czy spełniając wszystkie powyższe kryteria czują się jak Übermenschen dla których wrota nieba otwierają sam Adonis i Afrodyta.

Abstrahując od tych nieskazitelnych postaci, warto dodać, że jest tutaj także dużo innych biegaczy. Widać po nich, że reżim treningowy który sobie nałożyli to nie przelewki i naprawdę wylewają oni z siebie siódme poty. Wystarczy spojrzeć z jaką intensywnością biegną po wzniesieniach Vancouver lub zaliczają kolejne okrążenia dookoła Stanley Parku położonego na wyspie usytuowanej w centrum miasta.

Oczywiście nie samym bieganiem Vancouver żyje. Wczoraj wieczorem, gdy stałem w kolejce do klubu, poznałem grupkę młodych osób należących do klubu sportowego tutejszego uniwersytetu. Jeden chłopak trenuje jazdę na bobslejach, drugi wybrał skok wzwyż, ich koleżanka uczęszcza na program z gry w golfa, no a na dokładkę, kolejna dziewczyna specjalizuje się w snowboardowym half-pipe.
Cóż za możliwości!
Mógłby sobie człowiek zadać pytanie: "gdzie ja się urodziłem skoro, gdy trenowałem w klubie piłkarskim, to na jednej czwartej wielkości zabłoconego boiska biegało nas momentami za piłką czterdziestu?"
Ale w sumie, po chwili zastanowienia, przypomina mi się, że było to szczere szczęście i najprawdziwsza radość. Poza tym, z tego co widziałem, warunki idą ku lepszemu i boisk już polskim dzieciom nie brakuje.

piątek, 17 września 2010

Uważaj czego pragniesz

Jeszcze kilka dni temu w czasie rozmowy z moim kolegą Maćkiem zadumalismy się jakby to było być zamiataczem liści.Brzmi jak sielankowa robota; powoli, spokojnymi ruchami miotły gromadzić liście w jednym punkcie,w międzyczasie zamienić z kimś kilka słów,oprzeć się o miotłę, zapalić papierosa,podrapać się po ramieniu, potem znowu zamieść to co w trakcie naszej przerwy rozwiał wiatr.Tak pewnie wyglądałoby lato i jesień.Zimą trzebaby ubrać się w gruby sweter, wziąć drewnianą szuflę i stopniowo odgarniać warstwy puszystego śniegu tak aby utworzyć równą ścieżkę.Znowu z kimś porozmawiać, podciągnąć portki, znaleźć jakiś kąt,żeby ukryć się przed zimnem, oprzeć o kaloryfer, wypić ciepłą herbatę i pośmiać się z czegoś ze znajomą osobą. Oby tylko kasy starczyło na przeżycie.Taki utopijny zamiatacz liści nie myśli o kredycie, o robieniu dyplomu, o ocenach, o referencjach, nie zawraca sobie głowy cv, modą, Tańcem z Gwiazdami, prestiżem, odkładaniem na emeryturę, czy też odsetekami.

Zastanawiałem się jakie to uczucie mieć takie zajęcie i doszedłem do wniosku, że jest sporo plusów bycia miotłowo-szuflowym.Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby znaleźć się w skórze takiego człowieka.
No i długo nie musiałem czekać.Już wczoraj od samego rana zamiatałem liście.

A wszytstko to dzięki Mikołajowi, który spisał się na medal i jeszcze przed wyjazdem nawiązał kontakt z pewną farmą ekologiczną. Pojechałem z nim dla towarzystwa do dzielnicy Southlands w Vancouver- tam gdzie znajduje się farma. Jest to całkiem typowe miejsce jak na tutejszą okolicę.Tak jak wszędzie dookoła- dużo dużo zieleni, jednorodzinne domki poprzeplatane z polami golfowymi, a na tyłach każdego z nich stajnie i wybiegi dla koni.Weszliśmy jak do siebie.Witam,witam,skąd jesteście,co robicie...Uczciwy układ: za pięć godzin pracy dziennie dostajecie dach nad głową i karnet open na lodówkę.No i jesteśmy.Zaczęliśmy od obiadu i pogawędki.Poznaliśmy pięćdziesięcioletnią Angielkę, nauczycielkę geografii o wspaniałym akcencie, młodą Kanadyjkę,instruktorkę jazdy konnej która na wodę mówi "łota" i jeszcze kilka innych osób, które były nadzwyczaj naturalne i bezproblemowe w swoim zachowaniu i cały czas pytały czy nie chcemy czegoś do jedzenia lub do picia.Fajnie wyszło, bo dostaliśmy w przydziale po pokoju.

Wieczorem,gdy natknąłęm się na Panią domu,która w kapciach i szlafroku przechadzała się po korytarzu pomyślałem sobie,że obrót wydarzeń jest dosyć zaskakujący,gdyż nie sądziłem,że znajdę się w czyimś prywatnym domu.

Ale Kanadyjczycy są wyluzowani.W salonie na półce leży plik pieniędzy.Nie sądzę,żeby to była podpucha.Drzwi do domu są zawsze otwarte.Tutaj, po prostu, obowiązuje domniemanie uczciwości.I to mi się także podoba.Dzisiaj zostaliśmy na farmie zupełnie sami. Dali nam duży kredyt zaufania, bo przecież przyjechaliśmy zaledwie kilka dni temu i jedyne namiary jakie na nas mają to nie więcej jak imiona i to,że jesteśmy z Polski.

W każdym razie, skoro tak nas ugościli, postanowiliśmy,że nie dajemy lipy.Pomimo,że nikogo z nami nie ma i nikt nas nie nadzoruje, wszystkie obowiązki wypełniamy solidnie. Praca na takiej farmie jest bardzo wdzięczna.Przede wszystkim, człowiek jest otoczony przez przyrodę.Zbiera się warzywa i owoce, które nigdy nie były niczym pryskane więc można przy okazji podjeść trochę jeżyn lub jabłek. Dodatkowo,jak to na farmie, jest tutaj sporo zwierząt; konie,kaczki,itd. W dwóch słowach- uroki wsi, tylko z tą róznicą,że w mieście.
Prawdziwej pracy na razie nie szukaliśmy.Trzeba było przeczekać jet lag, który z tego co mi się wydaje, właśnie dzisiaj udało nam się w końcu pokonać.

Wyszło zabawnie,bo po mojej rozmowie z Maćkiem nawet nie zdążyłem się zoorientować jak zostałem zamiataczem liści. Strach się bać co przyniesie przyszłość jeżeli zacznę rozmyślać jakby to było być np: słynnym aktorem.

wtorek, 14 września 2010

Urodzeni w niedzielę

"-Przepraszam czy woda z kranu jest pitna?-Phi...oczywiście.Vancouver słynie ze swojej czystej wody.Proszę, napij się.Zobaczysz,że przestaniesz wydawać pieniądze na wodę z butelki."

Hehehe...i to mi się podoba.Pierwszy punkt dla nowej miejscówki.

Chociaż, tak na prawdę, punkty należałoby zacząć przyznawać od samego momentu przybycia do miasta. Widziałem po minach pasażerów samolotu, że pierwsze wrażenie jakie Vancouver wywiera na nowoprzyjezdnych jest ogromne,a uczucie fascynacji udziela się każdemu.Przede wszystkim,to co powala na kolana, to widok miasta usytuowanego na tle gór i zarazem u wybrzeży oceanu. Jest to prawdziwa uczta dla oczu. Zmysł węchu jest za to rozpieszczany słodkim zapachem drzew iglastych.A zieleni w Vancouver z pewnością nie brakuje.Pogłoski donoszą,że jest tutaj obecna roślinność ze wszystkich stref klimatycznych świata.Nie wiem na ile jest to fakt,a na ile poniosła kogoś ułańska fantazja.Ja,w każdym razie, widziałem stojące obok siebie choinki i palmy.

To co dała temu miejscu natura nie zostało zlekceważone przez tutejszych mieszkańców. Ponadto, ich własne dzieło, czyli architektura, dodaje Vancuver dodatkowej wartości. Lotnisko wyglądem przypomina górską chatę, na obrzeżach miasta rozproszone są niebanalne domki jednorodzinne, natomiast downtown (bo nikt nie nazywa głównej części miasta "centrum") to pasujące do siebie i świetnie komponujące się z krajobrazem szklane wieżowce.

Już od samego początku wyglądało na to,że z Mikołajem trafiliśmy bardzo dobrze.Wystarczyło wysiąść z samolotu,aby zobaczyć,że pomimo prognóz zapowiadających deszcz, na nasz przyjazd jednak wyszło słońce.Dodatkowo, miła Pani z którą gawędziliśmy w samolocie okazała się być żoną konsula RP w Kanadzie.Gdy wyszliśmy z budynku lotniska czekała na nas z owym Panem konsulem,który swoim eleganckim Volvo ze skórzaną tapicerką podwiózł nas pod same drzwi hostelu.
Przy tak pozytywnym obrocie wydarzeń nawet nie zaprzątaliśmy sobie głowy faktem,że ktoś zapomniał przerzucić nasz bagaż z jednego samolotu do drugiego i jest on jeszcze hen daleko we Franfurcie.No coż,przynajmniej nie trzeba będzie nic dźwigać...