piątek, 17 września 2010

Uważaj czego pragniesz

Jeszcze kilka dni temu w czasie rozmowy z moim kolegą Maćkiem zadumalismy się jakby to było być zamiataczem liści.Brzmi jak sielankowa robota; powoli, spokojnymi ruchami miotły gromadzić liście w jednym punkcie,w międzyczasie zamienić z kimś kilka słów,oprzeć się o miotłę, zapalić papierosa,podrapać się po ramieniu, potem znowu zamieść to co w trakcie naszej przerwy rozwiał wiatr.Tak pewnie wyglądałoby lato i jesień.Zimą trzebaby ubrać się w gruby sweter, wziąć drewnianą szuflę i stopniowo odgarniać warstwy puszystego śniegu tak aby utworzyć równą ścieżkę.Znowu z kimś porozmawiać, podciągnąć portki, znaleźć jakiś kąt,żeby ukryć się przed zimnem, oprzeć o kaloryfer, wypić ciepłą herbatę i pośmiać się z czegoś ze znajomą osobą. Oby tylko kasy starczyło na przeżycie.Taki utopijny zamiatacz liści nie myśli o kredycie, o robieniu dyplomu, o ocenach, o referencjach, nie zawraca sobie głowy cv, modą, Tańcem z Gwiazdami, prestiżem, odkładaniem na emeryturę, czy też odsetekami.

Zastanawiałem się jakie to uczucie mieć takie zajęcie i doszedłem do wniosku, że jest sporo plusów bycia miotłowo-szuflowym.Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby znaleźć się w skórze takiego człowieka.
No i długo nie musiałem czekać.Już wczoraj od samego rana zamiatałem liście.

A wszytstko to dzięki Mikołajowi, który spisał się na medal i jeszcze przed wyjazdem nawiązał kontakt z pewną farmą ekologiczną. Pojechałem z nim dla towarzystwa do dzielnicy Southlands w Vancouver- tam gdzie znajduje się farma. Jest to całkiem typowe miejsce jak na tutejszą okolicę.Tak jak wszędzie dookoła- dużo dużo zieleni, jednorodzinne domki poprzeplatane z polami golfowymi, a na tyłach każdego z nich stajnie i wybiegi dla koni.Weszliśmy jak do siebie.Witam,witam,skąd jesteście,co robicie...Uczciwy układ: za pięć godzin pracy dziennie dostajecie dach nad głową i karnet open na lodówkę.No i jesteśmy.Zaczęliśmy od obiadu i pogawędki.Poznaliśmy pięćdziesięcioletnią Angielkę, nauczycielkę geografii o wspaniałym akcencie, młodą Kanadyjkę,instruktorkę jazdy konnej która na wodę mówi "łota" i jeszcze kilka innych osób, które były nadzwyczaj naturalne i bezproblemowe w swoim zachowaniu i cały czas pytały czy nie chcemy czegoś do jedzenia lub do picia.Fajnie wyszło, bo dostaliśmy w przydziale po pokoju.

Wieczorem,gdy natknąłęm się na Panią domu,która w kapciach i szlafroku przechadzała się po korytarzu pomyślałem sobie,że obrót wydarzeń jest dosyć zaskakujący,gdyż nie sądziłem,że znajdę się w czyimś prywatnym domu.

Ale Kanadyjczycy są wyluzowani.W salonie na półce leży plik pieniędzy.Nie sądzę,żeby to była podpucha.Drzwi do domu są zawsze otwarte.Tutaj, po prostu, obowiązuje domniemanie uczciwości.I to mi się także podoba.Dzisiaj zostaliśmy na farmie zupełnie sami. Dali nam duży kredyt zaufania, bo przecież przyjechaliśmy zaledwie kilka dni temu i jedyne namiary jakie na nas mają to nie więcej jak imiona i to,że jesteśmy z Polski.

W każdym razie, skoro tak nas ugościli, postanowiliśmy,że nie dajemy lipy.Pomimo,że nikogo z nami nie ma i nikt nas nie nadzoruje, wszystkie obowiązki wypełniamy solidnie. Praca na takiej farmie jest bardzo wdzięczna.Przede wszystkim, człowiek jest otoczony przez przyrodę.Zbiera się warzywa i owoce, które nigdy nie były niczym pryskane więc można przy okazji podjeść trochę jeżyn lub jabłek. Dodatkowo,jak to na farmie, jest tutaj sporo zwierząt; konie,kaczki,itd. W dwóch słowach- uroki wsi, tylko z tą róznicą,że w mieście.
Prawdziwej pracy na razie nie szukaliśmy.Trzeba było przeczekać jet lag, który z tego co mi się wydaje, właśnie dzisiaj udało nam się w końcu pokonać.

Wyszło zabawnie,bo po mojej rozmowie z Maćkiem nawet nie zdążyłem się zoorientować jak zostałem zamiataczem liści. Strach się bać co przyniesie przyszłość jeżeli zacznę rozmyślać jakby to było być np: słynnym aktorem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz