poniedziałek, 20 grudnia 2010

W Kanadzie dobrze,ale w domu lepiej

Także tak..także tego, no… Wypadałoby chyba napisać mały update.

Pomimo wszelkich zalet Kanady jakie opisałem w ciągu mojego wyjazdu, czas pokazał, że nie jest to jednak miejsce dla mnie. I broń Boże, żeby ktoś pomyślał, że jest tam nudno, brzydko, biednie czy ciężko ze znalezieniem pracy. Nic z tych rzeczy! W Kanadzie wszystko gra i szczerze polecam ją spragnionym kontaktu z przyrodą turystom. Z chęcią sam pojadę tam jeszcze kiedyś właśnie w takiej roli; wsiądę w autobus i z uśmiechem na twarzy zwiedzę tamtejsze rozległe porośnięte zielenią prowincje. Jednak w momencie, kiedy człowiek nastraja swój umysł na dłuższy pobyt – w moim przypadku miał być to rok – cała przygoda nabiera zupełnie innego wymiaru. Nie jest to już wtedy tylko beztroski kilkutygodniowy wyjazd, lecz pojawiają się takie smaczki jak szukanie pracy, mieszkania, płacenie rachunków i inne prozaiczne czynności. Nie ma w tym nic nadzwyczajnie trudnego, ale będąc akurat na obecnym etapie życia, poczułem, że nie chcę poświęcać całego roku na działania, które i tak w pewnym momencie będzie trzeba przerwać, zostawić i umieścić w szeregu różnych innych wspomnień nie mających ciągłości z moją przyszłością.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się także, że jedną z głównych przyczyn wyjazdu z Kanady jest oddalenie od europejskiej kultury.  Będąc tam, odniosłem wrażenie, że właśnie hasło „kultura europejska” stało się dla mnie namacalnym zjawiskiem. W pewnym momencie już nawet nie tylko byłem głodny bliższego kontaktu z Polską, lecz nawet po prostu z Europą. Wykonując najzwyklejsze czynności: jadąc autobusem do pracy, pijąc piwo w knajpie, robiąc zakupy, obserwując spacerujących ludzi lub też rozmawiając ze znajomymi, czułem, że wszytko co napotykam na swojej drodze, subtelnie różni się od świata, który znam, do którego się przyzwyczaiłem i w którym dobrze się czuję.

Właśnie ta delikatna różnica nie pozwalała mi do końca zrozumieć swojego położenia. Dla porównania, gdy na przykład wyjedzie się do Indii, takie niedomówienie nie istnieje. Od pierwszego momentu jasne jest, że nie jesteśmy u siebie - ludzie ustępują drogi idącej po ulicy krowie, kobiety dźwigają na głowach kosze pełne zakupów, masa dzieci krząta się po okolicy na bosaka, a gdy wychodzi się na ulicę oblepia człowieka chmara osób proszących o drobne, papierosa, łyk coca coli lub po prostu o cokolwiek. W takim przypadku, człowiek bez zastanawiania wyczuwa wyraźne różnice pomiędzy światem, który go wychował, a światem, w którym się znalazł. Natomiast z racji, że schemat życia w Kanadzie jest całkiem podobny do europejskiego, dopiero po znacznym upływie czasu zacząłem zauważać, że ludzie nadają tam na trochę odmiennych falach. Są to, w moim odczuciu, rozbieżności nieznaczne, lecz jednocześnie wystarczające, abym był w stanie stwierdzić, że nie chciałbym tam osiąść na stałe.

Muszę zaznaczyć, że nie wartościuję kultury kanadyjskiej w stosunku do kultury europejskiej (a nawet jakbym chciał, to nie mam w tym temacie wystarczającego obeznania). Wiem jednak, że po prostu lepiej czuję się w tej, w której się wychowałem i ciężko byłoby mi dokonać konwersji. Ku mojemu zaskoczeniu uświadomienie sobie tego faktu przyniosło mi ogromną ulgę, gdyż poczułem wreszcie, że miejsce, w którym zawsze żyłem jest mi w zupełności wystarczające i na dłuższą metę wolałbym jednak się z niego nie ruszać. Eliminuje to tym samym szereg rozważań z cyklu „Czy istnieje na świecie państwo, w którym życie dla ogółu społeczeństwa  jest lekkie?”.

Wiadomą rzeczą jest, że znalazłyby się kraje, w których warunki do życia są bardziej sprzyjające niż w Polsce. Podejrzewam, że pierwsze wyznaczniki, które wielu osobom przychodzą na myśl rozważając na temat takich miejsc to czy częściej świeci tam słońce, czy lepiej się zarabia, czy zimy są łagodniejsze i czy uśmiechają się tam ludzie jadący autobusem. Pisząc o warunkach do życia, Vancouver jest skrajnym przypadkiem, gdyż – powtórzę po raz kolejny - w ostatnim dziesięcioleciu zostało wielokrotnie ocenione jako miasto o najwyższym standardzie życia w skali światowej! Nie ukrywam, że mój wyjazd był w dużej mierze spowodowany chęcią doświadczenia, co znaczy mieszkać w takim miejscu. Słysząc o powyższej klasyfikacji, można by mieć wizję, iż jest to rajska oaza, w której pozbawieni problemów ludzie kosząc trawniki machają w pozdrowieniu do swoich uśmiechniętych sąsiadów, całe zimy spędzają na jeździe na nartach w śnieżnym puchu i cierpliwie wyczekując emerytury wiodą sobie spokojne i beztroskie życie.  Z moich obserwacji wynika, że rzeczywiście standard życia przeciętnego zjadacza chleba jest  w Kanadzie sporo lepszy niż w Polsce, jednak wciąż jest to obrazek daleki od naszego utopijnego wyobrażenia. Tak jak i wszędzie indziej na świecie, ludzie w Vancouver narzekają na zakorkowane ulice, częste deszcze, złodziejskie podatki, nieudacznych polityków i horendalnie wysokie ceny mieszkań. Co prawda z lekkim uproszczeniem, ale jednak jest to mniej więcej ta sama historia co w Polsce, Ameryce, Brazylii, Tajlandii, Irlandii i podejrzewam, że w więkości innych miejsc na tej planecie. Aby od tego uciec, trzeba by chyba spakować plecak, założyć skafander i wystrzelić się gdzieś daleko w kosmos lub też dać sobie po kablach. A że obydwie opcje brzmią co najmniej idiotycznie, wielu ludziom pozostaje tylko zrobić z tymi problemami to co robi z piłką Cristiano Ronaldo, czyli wziąć je ze spokojem na klatę.

Wracając do kwestii Kanady i faktu, że kierując się pewnymi kryteriami, standard życia jest tam określony jako bardzo wysoki, doszedłem do miejsca, w którym zauważyłem, że mimo wszystko całkowite oderwanie się od znajomych i swojej kultury, w moim przypadku (i pewnie także wielu innych osób) jest na dłuższą metę po prostu niewygodne, niewskazane i wiąże się ze zbyt dużymi poświęceniami. Gdy zestawiłem korzyści wynikające z mieszkania w Vancouver i skonfrontowałem je z wartościami takimi jak bycie blisko własnej rodziny, dobrych znajomych, rodzimej kultury  i możliwości operowania własnym językiem, nagle miasto o najwyższym standardzie życia na świecie zaczęło wypadać zupełnie blado.

Zakładam, że dla wielu powyższy wywód z pewnością brzmi jak truizm. Za to dla mnie jest on tyle ważny, że w końcu rozjaśniło mi się, iż aklimatyzacja w innej kulturze to wymagający czasu proces, który tak naprawdę nie koniecznie musi zakończyć się powodzeniem i który bez wątpienia wiąże się z masą wyrzeczeń. Jeżeli chodzi o mój kanadyjski przypadek, to nie mógłbym przebrnąć przez wiele tamtejszych niuansów, zaczynając chociażby od ciągłego poklepywania po ramieniu i zadawania pytania „how are you buddy?”. Pomimo, że wiedziałem czego się spodziewać, za każdym razem gdy ktoś wręcz napadał na mnie szczerząc zęby i wykrzykując „co u ciebie kolego?!”, czułem się lekko skonfundowany. Okazało się, że jednak optymalne jest dla mnie proste polskie cześć zakończone podaniem ręki, bez robienia przy tym szczególnego ambarasu.

Pomimo, że nigdy nie miałem planu, aby w Kanadzie osiąść na stałe, mój wyjazd skrystalizował, iż nawet rok jest to stanowczo zbyt długi okres czasu. Prawdą jest, że nie chciałem tam zostać, co jednak nie zmienia faktu, że jestem pełen podziwu dla Kanadyjczyków. Przede wszystkim na wyróżnienie zasługuje ich wysoka kultura osobista oraz podejście do kwestii związanych z ochroną środowiska. Kanadyjska lekcja z pewnością przyniesie mi wiele pożytku w przyszłości, a ja na zawsze zapamiętam jak wiele nauczyłem się od tamtejszych mieszkańców.

piątek, 19 listopada 2010

JAGODZIANKI, BOMBONIERKI, MAZOWSZANKA.

Złapałem się ostatnio na tym, że poniekąd realizując swoje plany i żyjąc w mieście które z całą pewnością można nazwać wyjątkowym i pięknym, zacząłem wyobrażać sobie zupełnie abstrakcyjne i niezwiązane z rzeczywistością sytuacje. Wydawałoby się, że będąc oddalonym od domu o prawie dziesięć tysięcy kilometrów, powinienem planować jakby tu w pełni wykorzystać daną mi możliwość i zwiedzić najciekawsze lokalne zakątki, zobaczyć co dzieje się w Stanach, jeździć na desce lub szaleć w lokalnych klubach. Tymczasem, przed oczami ukazała mi się prawie że halucynogenna wizja w której znajdowałem się w absurdalnej wręcz sytuacji. Otóż, stałem naprzeciwko sklepowej ekspedientki mającej na sobie granatowy fartuch w białe grochy i drewniane chodaki. Akcja działa się gdzieś w małej polskiej miejscowości, w ciasnym sklepiku, którego dzienny obrót wynosi pewnie nie więcej niż sto dwadzieścia złotych. Był to typowy polski wiejski sklepik. Jeżeli miałbym wybrać trzy niezależne słowa opisujące jego atmosferę, powiedziałbym: 
JAGODZIANKI, BOMBONIERKI, MAZOWSZANKA.
I wszystko jasne, prawda?
Można by rzec, że jeżeli ktoś nigdy nie kupił sobie w takim sklepie Ptysia lub orenżady na miejscu, nie ma prawa nazywać siebie prawdziwym Polakiem.
W naszym swojskim sklepie jest mało miejsca, ale pomimo tego da się tam znaleźć sporo towaru. Zawsze są do kupienia bułki kajzerki, jajka z niespodzianką, pasztet w puszkach i ciastka na wagę. Dawniej można było sobie także ukroić kawałek nieprzeciętnie słodkiej galaretki wyglądającej jak pasiasta kolorowa flaga Gay Pride. Inne towary z przeszłości to gumy Turbo, kakao Cola Cao i rogaliki Fantastic Star. Jak jeszcze nie czujesz klimatu, to wpisz sobie w Youtubie  „Reklama Star Foods (1991)”. Gdy polecisz po linkach, to pewnie przypomni Ci się niejedna rzecz z Twojego dzieciństwa.
Nasz wiejski sklepik ma swój określony porządek. Na ziemi leżą ziemniaki, koło lady sklepowej stoją plastikowe skrzynki przeznaczone na butelki do zwrotu, nad głową szumi wielki wiatrak, a w jego centralnym punkcie znajduje się półka VIP przeznaczona dla stałej klienteli. O winach stojących na tej półce można by napisać książki równie długie i pewnie nawet bardziej interesujące od tych które traktują o szczepach Bordeaux i Burgundii. Znaleźć w naszym sklepie można etykiety takie jak Châteaux de Yabeaulle, Łza Traktorzysty, czy, na przykład wino Paradise, które za pewne niejednemu umożliwiło przedostanie się do raju za niespełna pięć złotych. 
Na ścianach naszego sklepu wisi obrazek z Papieżem, plakaty reklamujące chipsy ze zdrapką oraz kalendarz malutkiego formatu. W takim kalendarzu na odwrocie każdej kartki znajduje się horoskop, przepis na makowiec lub jakaś inna, równie przydatna ciekawostka z działu: „czy wiesz, że…?”. Dzięki niemu możemy dowiedzieć się, że najwyższy wynik w historii piłki nożnej to  sto czterdzieści dziewięć do zera lub, że charty afgańskie są najmniej posłuszną rasą psów.
W mojej wizji czułem swojską atmosferę takiego sklepu. Przed obsłużeniem mnie, Pani sklepowa kończyła czytać artykuł z Życia Na Gorąco, w którym dowiedziała się o tym w jaki sposób Victoria i David Beckham spędzili swoje wakacje na Arubie. Z głośników trzeszczącego radia wydobywał się głos Anity Lipnickiej, która śpiewając „…wszystko się może zdarzyć” niejako tworzyła tło do naszej scenki rodzajowej. Gdy płaciłem dwa czterdzieści za swoją drożdżówkę z budyniem i kefir, nagle urwała się błoga atmosfera którą wprowadził Varius Manx i z radio słychać już było tylko głośną reklamę promującą otwarcie nowego salonu Big Star i wyprzedaż kleju do glazury o nazwie Polax.
Wszystkie te niuanse dobrze znamy. Podejrzewam, że są osoby które nie chciałyby mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Mi akurat przydarzyło się tak, że byłem w tym sklepie myślami, gdy w rzeczywistości jechałem autobusem po centrum Vancouver. W trakcie tamtej krótkiej chwili chciałem poczuć smak polskiej bułki, usłyszeć trzaśnięcie otwierającej się kasy sklepowej i mieć możliwość zamienić po polsku kilka słów z Panią Krysią.
To irracjonalne wyobrażenie, które zaskoczyło mnie w zupełnie nieoczekiwanym momencie i całkowicie nie wskazujących na to okolicznościach muszę po prostu nazwać nostalgią. Jak inaczej mogę wytłumaczyć sobie myślenie o kefirze, chodakach i Anicie Lipnickiej, będąc nad Oceanem Spokojnym na zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej?

wtorek, 12 października 2010

Kilka słów o Kanadyjczykach i ich ciuchach

      Żałuję trochę, że gdy miesiąc temu miałem okazję odwiedzić Berlin, powstrzymałem się od kupienia kilku fajnych ciuchów. Myślałem, że lepiej będzie poczekać na Północną Amerykę. Miała ona być nieskończoną kopalnią wypełnioną nietuzinkowymi i do tego tanimi ubraniami. Jak do tej pory, wychodzi na to, że powinienem był jednak nie wymieniać moich euro na dolary i zostawić je do dyspozycji Niemcom.
      Rozpoczynając pisanie na temat ubioru, niestety jestem zmuszony wystawić Kanadzie spory minus. Słyszałem, że w Vancouver jest dużo lepiej niż w reszcie tutejszych miast, w których królują czerstwe polary i kurtki wyprodukowane z gore tex-u. Wyczytałem, że można tu znaleźć sporo niezależnych butików, a tutejsi mieszkańcy gustują w stylowych ciuchach. W rzeczywistości, udało mi się znaleźć tylko kilka sklepów innych od wyświechtanych sieciówek takich jak H&M, Lacoste, czy Ralph Lauren. Oczywiście, dałoby radę wyszperać w nich coś ciekawego, jednak z pewnością, nie ma tu w kwestii ubrań szału. Z reguły, sklepy nie oferują nic błyskotliwego.
      Tak więc, jadąc metrem czy autobusem, można się w Kanadzie lekko zanudzić. Ludzie na ulicach są w większości ubrani bardzo zwyczajnie i bez charakteru. Często także zdarza się zobaczyć kogoś totalnie niechlujnego, ubranego w wymiętą koszulę, spodnie z postrzępionymi nogawkami i schodzone buty. Myśląc o lokalnych trendach, zauważyłem, że dziewczyny podłapały stylówę na podarte legginsy. Nie trafia to do mnie. Nie odpowiada mi ten styl, tak samo jak nigdy nie przepadałem za modą, gdy dziewczyny nosiły legginsy do kostki, na które zakładały jeszcze krótką lub długą spódniczkę.
      Jeżeli chodzi o streetwear, można w tutejszych sklepach znaleźć fajne modele butów Vans i New Balance. Jest to jednak licha namiastka tego co dostępne było w Londynie. Tam to dopiero można było nacieszyć oczy.
     W czasie gdy mieszkałem w Lądku, często zdarzało mi się jeździć metrem w tę i z powrotem, tylko po to, aby poobserwować pasażerów. Taka forma rozrywki. Londyn ma moc. Centrum miasta w ciągu tygodnia opanowane było przez ludzi biznesu. Lubiłem mijać kobiety ubrane w dopasowane garsonki i dizajnerskie buty na obcasie. Na maksa stylówa. Faceci dotrzymywali im tempa i nie mogli powstydzić się swoich skrojonych na miarę garniturów, świetnej jakości koszul, odpowiednio dobranych spinek do mankietów i ze smakiem dopasowanych krawatów. Jak przystało na Anglię, przeważał prosty i klasyczny styl. Nie brakowało także ekscentryków, którzy do drogich garniturów zakładali kalosze. Trzeba mieć pewność siebie.
      Wchodząc do londyńskich sklepów, łatwo było dostrzec, że pracujący w nich młodzi sprzedawcy spędzili długie godziny na wpatrywaniu się w tabuny ludzi przelewające się każdego dnia przez centrum miasta. Widać było, że potrafili oni wyciągnąć wnioski ze swoich obserwacji i pomieszać różne style tak aby uzyskać nowatorski efekt. Właśnie sprzedawcy sklepowi często przykuwali moją uwagę sposobem w jaki byli ubrani. W wielu przypadkach, były to szalone pomysły z różnych szuflad. Pamiętam sprzedawczynię butów pokrytą kolorowymi tatuażami à la Amy Winehouse i ubraną w dżinsowe ogrodniczki. Niesamowity był czarny, szczupły koleżka pracujący dla sklepu Adidas i noszący na sobie lśniący, złoty dres. Został mi także w głowie obraz  innego gościa, mającego na głowie puszyste, rude afro i ubranego w kraciastym stylu drwala, albo Hinduski z kinowej kasy biletowej, która ubrana była w koszulkę futbolu amerykańskiego z widniejącym na przedniej stronie wielkim numerem.
      W Londynie wystarczyło przemieścić się kilka stacji w kierunku wschodniej strony miasta, żeby od razu poczuć kolosalną różnicę w porównaniu do centrum. Zamiast garniturów, widać tam było więcej bawełnianych dresów, skórzane buty zastąpione były przez Nike Airmax-y, garsonki przez bluzy z kapturem, a spinki do mankietów przez złote hiphopowe łańcuchy. Hardcorowa strona miasta opanowana była przez czarnych anglików, którzy wyróżniali się własnym wyczuciem stylu. Często podwijali jedną nogawkę, chodzili ubrani w sporo za duże koszulki i spodnie, a idąc bujali się jakby chcieli zademonstrować całemu światu swoją promieniującą wręcz pewność siebie.
      Będąc we wschodnich dzielnicach Londynu, widać było też dużo osób, które przyjechały z jeszcze bardziej wschodniej części Europy niż ja sam. Nie wiedząc czemu, mieli oni fetysz na jasny denim. Często nosili bardzo jasne dżinsy wyglądające niczym wzięte wprost z filmu „Powrót Do Przeszłości”. Zreflektowałem się na ten temat dopiero po kilku miesiącach pobytu w Anglii i stało się regułą, że gdy ktoś miał na sobie białe buty i jasne dżinsy, to mówił albo po litewsku, albo po rosyjsku.
     Wracając do tematu Kanadyjczyków, można trochę przewrotnie stwierdzić, że z polskiego punktu widzenia, najlepiej ubrani są tutaj budowlańcy, robotnicy i wszelkiej innej maści złote rączki. Wszyscy powyżsi, od stóp do głów, wyposażeni są w ciuchy Carhartt-a. To co u nas i jeszcze w kilku innych zakątkch Europy pożądane jest przez skate-ów, ostrokołowców oraz alternatywnych, wytatuowanych indywidualistów, tutaj, przede wszystkim, ma zastosowanie praktyczne. W związku z tym, gdy pewnego dnia zdarzyło mi się pomagać na budowie, obserwowałem kątem oka robotników, a zapis moich myśli wyglądał za pewne mniej więcej tak: „…o! fajne spodnie …o! fajne buty …o! fajna koszula…”.
      Koniec końców, pomimo niedoboru ciekawie ubranych osób jaki dotknął Kanadę, cały czas wierzę, że reputacja Ameryki Północnej może być jednak uratowana przez Stany Zjednoczone. Odnoszę wrażenie, że na zakupy będę musiał pojechać za południową granicę. Na szczęście, żeby dostać się do najbliższego amerykańskiego miasta, którym jest Seattle, mam do pokonania tylko trzysta kilometrów. Muszę się tam wybrać wkrótce, bo nadchodzi zima, a mi brakuje odrobinę wyposażenia, gdyż do samolotu mogłem zabrać ze sobą tylko mizerne dwadzieścia kilogramów bagażu.

sobota, 9 października 2010

Ludzie Y

W ciągu tych kilku tygodni które do tej pory przeżyłem w Kanadzie, wydarzyło się już tyle udanych momentów, że z pewnością będę z uśmiechem na twarzy wspomianał tę północnoamerykańską eskapadę.
Naszła mnie ta myśl dzisiaj, kiedy wieczorową porą siedzieliśmy z Mikołajem na przystanku czekając na autobus. Właśnie kończył się dzień naszej solidnej pracy w miejscowości Delta znajdującej się pod Vancouver. Mieliśmy za zadanie umyć pewnym Kanadyjczykom dom. Nie będę wchodził w szczegóły jakich technik używaliśmy, w każdym razie, był to pierwszy raz kiedy czyściłem zewnętrzną stronę domu. Za nami bardzo gorący i słoneczny dzień. Spracowaliśmy się niemiłosiernie, ale udało się. Siedząc na przystankowej ławeczce, jedliśmy krakersy i kawałki żółtego sera, które na drogę starannie zapakowała dla nas w plastikowe woreczki pani domu. Po długich godzinach pracy byliśmy szalenie głodni i pałaszowanie krakersów sprawiało nam dziecinną radość. Pomimo tego, że byliśmy już całkowicie opadnięci z sił, nasze ciuchy były przemoczone i brudne,  a na dłoniach było widać ślady  odcisków, nie opuścił nas dobry humor. Musieliśmy wyglądać nietypowo dla tamtejszego otoczenia, gdy wchodziliśmy do autobusu ubrani w kalosze, trzymając robocze rękawice i śmiejąc się jak przysłowiowy głupi do sera. Gdy już rozsiedliśmy się w autobusowych fotelach, poczułem jak bardzo mój organizm potrzebował odpoczynku. Nikt już nic nie mówił, ale wiedzieliśmy, że był to udany dzień.

Podejrzewam, że każdy zna to uczucie. Są to takie momenty, w których człowiek jest całkowicie wycienczony, w pozytywny sposób, i nawet kilka łyków wody ma na niego kojące działanie. W naszym przypadku, uczucie radości potęgowała satysfakcja z wykonanej pracy. W tej chwili byłem zdecydowanie po stronie osób które uważają, że praca jest nieodzownym elementem życia każdego człowieka. Z teorii motywacji, są to tzw. ludzie Y, którzy w przeciwieństwie do ludzi X, czerpią przyjemność z pracy samej w sobie i, aby ją dobrze wykonać, nie potrzebują szczególnych motywatorów.Nie potrzebują także nikogo kto by ich do wykonywania pracy zmuszał. Był to moment w którym czułem się jak człowiek Y.

poniedziałek, 27 września 2010

Pozytywna energia rodzi pozytywną energię



Właściwie nie wiem jak to się dzieje, ale wszyscy są dla nas nieprawdopodobnie mili. Podoba mi się to „dziękuję”, „proszę” i inne grzecznościowe zwroty słyszane na każdym kroku. Dookoła panuje ład i harmonia. Gdy pierwszy raz znaleźliśmy w Internecie ogłoszenie w którym ktoś szukał jednodniowej pomocy w uporządkowaniu ogródka, zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Właścicielka jednorodzinnego domku położonego w idyllicznie spokojnym osiedlu wyszła po nas na przystanek autobusowy. Już po chwili rozmowy wiedzieliśmy, że jest to kolejna nieprzeciętnie uprzejma osoba jaką spotykamy na swojej drodze. Po kilku godzinach przesadzania kwiatków i przycinania winorośli siedliśmy do stołu, aby z największą przyjemnością spałaszować chicken-pot pie przygotowany przez Panią domu - miłośniczkę sztuki kulinarnej. Wszystkiemu towarzyszyła bardzo miła i przyjazna rozmowa. Gdy ogródek został odpowiednio przygotowany na przyjście jesieni, okazało się, że Judy znalazła dla nas jeszcze krótkie zajęcie u swojego sąsiada. Poszło jak z płatka - lekka praca i uczciwe wynagrodzenie. Na dowidzenia zostaliśmy podwiezieni tak aby ominąć najbardziej uciążliwy odcinek trasy. Pełna kultura.
Gdy przyszedł czas kolejnej wizyty, właściciel domu już po pięciu minutach rozmowy zapytał nas czy aby przypadkiem nie potrzebujemy rowerów. Zapewnił, że w razie braku środka lokomocji, możemy śmiało korzystać z jego rowerów znajdujących się w garażu. Powiedział, że możemy przyjść i pożyczyć je kiedykolwiek tylko mamy na to ochotę. „Aha, a klucz do garażu zawsze wisi na gwoździu przybitym z drugiej strony drzewa.”- dodał na odchodne. Czyż to nie zakrawa o idealne stosunki międzyludzkie? Cóż za zaufanie!
Dzisiaj spotkaliśmy się z profesorem fotografii tutejszej Akademii Sztuk Pięknych. Jest to znajomy znajomej. Rozmawialiśmy po polsku, ale był to dla niego pierwszy  kontakt z polszczyzną po długiej, długiej przerwie. Słychać było wyraźny akcent.  Zaraz po przyjeździe zaproponował, że wybierzemy się na przejażdżkę w góry. Pojechaliśmy na północ Vancouver, gdzie w czasie olimpiady odbywały się zawody w board-crossie. Był to pierwszy raz kiedy mieliśmy okazję zobaczyć panoramę miasta z wysokości. Całkiem spektakularny widok. Na mnie największe wrażenie wywarła zatoka objęta ramionami gór. Jest to miejsce z którego wieczorami wypływają ogromne statki, zarówno te handlowe jak i pasażerskie. Zawsze, jest to dla mnie widok mistyczny. Wiem, że już po kilku godzinach statki te będą  pływać po  wodach jakże fascynującego oceanu. Wyobrażam sobie, że kontenerowce i tankowce, na których znajduje się jedynie kilkunastu członków załogi, dopłyną po paru dniach do jakiegoś surowego portu w Chinach lub w Ameryce Południowej. Oprócz stalowych żurawi, wielkich cystern i samochodów ciężarowych przygotowanych na przejęcie towaru, nikt na załogę takich statków nie będzie czekał. Jej członkowie wiodą ascetyczny tryb życia, w którym każdy następny dzień jest podobny do poprzedniego. Jednak, pomimo takiej przewidywalności, fakt przebywania na środku oceanu dodaje tym ludziom otoczkę wyjątkowości. Zastanawiam się co robią całymi dniami marynarze pracujący na statkach handlowych gdy przez pięć dni z rzędu nie widzą lądu. Sądzę, że na pokładzie panuje cisza, a niektórzy z nich grają w karty, inni zamykają się w swoich kajutach i piszą listy do swoich ukochanych kobiet, a jeszcze inni po prostu śpią. Śpią w kabinach bez okien, w których panuje absolutna ciemność, a fale uderzające o burtę wprawiają statek w kołyszący ruch i, niczym hamak, zachęcają do snu i pogrążenia się w sennych marzeniach.
Dla kontrastu, na statkach pasażerskich obrót wydarzeń jest z goła odmienny. Żeglują one prawdopodobnie w stronę Hawajów, Karaibów czy też innego przyjemnego do bycia w nim miejsca. Są one po brzegi wypełnione szykownie ubranymi ludźmi, którzy debatują o rozkoszach życia trzymając w ręku kieliszek szampana. Kobietom lśnią się diamentowe naszyjniki, a mężczyznom kosztowne zegarki. Po statku roznosi się energiczna muzyka grana przez  zespól pochodzący z wyspy Saint Lucia, a po pokładzie krążą kelnerzy kłaniający się do pasa i roznoszący kolorowe drinki.
Wszystkie statki mają w sobie dużo magii i pamiętam, że jak pracowałem na Queen Mary to za każdym razem gdy na oceanie mijaliśmy jakiś tankowiec, czy inny cruise ship to wpatrywałem się w jego migoczące w oddali światła i dorabiałem do każdego statku swoją historię.
Wracając do ludzkiej uprzejmości, to rodzina u której mieszkamy przebija wszelkie normy bycia uczynnym. Traktują oni nas jak członków rodziny, chociaż tak naprawdę znamy się przecież z nikąd. Za szczyt ich dobroduszności uznałem fakt, że dzwonią w naszej sprawie do swoich znajomych aby załatwić dla nas pracę. Jakby tego było mało, wczoraj  dali nam kluczyki do samochodu, żebyśmy nie zmokli gdy jechaliśmy wieczorem na imprezę. Nie mam słów. Po prostu czuję, że nasiąkłem tą pozytywną energią i w dalszej fazie mojego życia będę ją z przyjemnością przekazywał napotkanym na mojej drodze ludziom. Dobrze się żyje, wiedząc, że ma się w środku dużo do podzielenia z innymi.

wtorek, 21 września 2010

Sport w wielkim mieście

Już przed przyjazdem do Vancouver słyszałem, że tutejsi mieszkańcy są bardzo zoorientowani na uprawianie sportu. Z moich obserwacji wynika, że szczególny prym na ulicach  miasta wiodą biegacze. Żeby takowych zobaczyć, nie musiałem daleko szukać, gdyż nawet w domu w którym mieszkam na trzyosobową rodzinę przypada ponad dziesięć par butów do joggingu. Jednak Vancouver znane jest przede wszystkim z jednego typu sportowców. Typowy obrazek dla miasta to biegacze w koszulce z lycry i butach marki Asics lub New Balance. Obserwując jak wieczorami wybiegają ze swoich apartamentowców można odnieść wrażenie, że są to ludzie o bardzo skrupulatnie przemyślanym życiu, w którym każda czynność jest dokładnie przemyślana, zaplanowana i zapisana w notesie. Podejrzewam, że faceci pasujący do tego profilu chodzą do pracy w firmowych garniturach, a podczas biznesowego lunchu wymieniają się szczegółowo zaprojektanymi wizytówkami. Kobiety wyglądają na takie które mają fetysz na buty z kolekcji Christiana Louboutin i torebki od Chloé, a spać kładą się w jogurtowych maseczkach na twarzy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tacy "ludzie od linijki" mają raz w tygodniu zarezerwowaną wizytę u psychologa i dwa razy u kosmetyczki. Są to wyspecjalizowani branżowcy, którzy żeby znaleźć swoje miejsce w biznesie uczęszczają na kursy poprawnej intonacji, a także dopracowują do perfekcji wygląd swojego podpisu. Patrząc na nich, w oczy rzucają śnieżnobiałe amerykańskie uśmiechy i doskonale dopracowana opalenizna. Sądzę, że do takiego życia trzeba być przygotowywanym już od samego początku; zrobić dobry college, wyprostować zęby i znać odpowiednich ludzi.
Wracając do joggingu, spełnia on w całej tej zabawie rolę wisienki na torcie. Pozwala "ludziom od linijki" mieć świadomość, że nie dość, iż są świetnie wykształceni, zamożni, atrakcyjni i dobrze ubrani, to jeszcze do tego wszystkiego mają idealnie zadbane ciała. Ciekawe czy spełniając wszystkie powyższe kryteria czują się jak Übermenschen dla których wrota nieba otwierają sam Adonis i Afrodyta.

Abstrahując od tych nieskazitelnych postaci, warto dodać, że jest tutaj także dużo innych biegaczy. Widać po nich, że reżim treningowy który sobie nałożyli to nie przelewki i naprawdę wylewają oni z siebie siódme poty. Wystarczy spojrzeć z jaką intensywnością biegną po wzniesieniach Vancouver lub zaliczają kolejne okrążenia dookoła Stanley Parku położonego na wyspie usytuowanej w centrum miasta.

Oczywiście nie samym bieganiem Vancouver żyje. Wczoraj wieczorem, gdy stałem w kolejce do klubu, poznałem grupkę młodych osób należących do klubu sportowego tutejszego uniwersytetu. Jeden chłopak trenuje jazdę na bobslejach, drugi wybrał skok wzwyż, ich koleżanka uczęszcza na program z gry w golfa, no a na dokładkę, kolejna dziewczyna specjalizuje się w snowboardowym half-pipe.
Cóż za możliwości!
Mógłby sobie człowiek zadać pytanie: "gdzie ja się urodziłem skoro, gdy trenowałem w klubie piłkarskim, to na jednej czwartej wielkości zabłoconego boiska biegało nas momentami za piłką czterdziestu?"
Ale w sumie, po chwili zastanowienia, przypomina mi się, że było to szczere szczęście i najprawdziwsza radość. Poza tym, z tego co widziałem, warunki idą ku lepszemu i boisk już polskim dzieciom nie brakuje.

piątek, 17 września 2010

Uważaj czego pragniesz

Jeszcze kilka dni temu w czasie rozmowy z moim kolegą Maćkiem zadumalismy się jakby to było być zamiataczem liści.Brzmi jak sielankowa robota; powoli, spokojnymi ruchami miotły gromadzić liście w jednym punkcie,w międzyczasie zamienić z kimś kilka słów,oprzeć się o miotłę, zapalić papierosa,podrapać się po ramieniu, potem znowu zamieść to co w trakcie naszej przerwy rozwiał wiatr.Tak pewnie wyglądałoby lato i jesień.Zimą trzebaby ubrać się w gruby sweter, wziąć drewnianą szuflę i stopniowo odgarniać warstwy puszystego śniegu tak aby utworzyć równą ścieżkę.Znowu z kimś porozmawiać, podciągnąć portki, znaleźć jakiś kąt,żeby ukryć się przed zimnem, oprzeć o kaloryfer, wypić ciepłą herbatę i pośmiać się z czegoś ze znajomą osobą. Oby tylko kasy starczyło na przeżycie.Taki utopijny zamiatacz liści nie myśli o kredycie, o robieniu dyplomu, o ocenach, o referencjach, nie zawraca sobie głowy cv, modą, Tańcem z Gwiazdami, prestiżem, odkładaniem na emeryturę, czy też odsetekami.

Zastanawiałem się jakie to uczucie mieć takie zajęcie i doszedłem do wniosku, że jest sporo plusów bycia miotłowo-szuflowym.Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby znaleźć się w skórze takiego człowieka.
No i długo nie musiałem czekać.Już wczoraj od samego rana zamiatałem liście.

A wszytstko to dzięki Mikołajowi, który spisał się na medal i jeszcze przed wyjazdem nawiązał kontakt z pewną farmą ekologiczną. Pojechałem z nim dla towarzystwa do dzielnicy Southlands w Vancouver- tam gdzie znajduje się farma. Jest to całkiem typowe miejsce jak na tutejszą okolicę.Tak jak wszędzie dookoła- dużo dużo zieleni, jednorodzinne domki poprzeplatane z polami golfowymi, a na tyłach każdego z nich stajnie i wybiegi dla koni.Weszliśmy jak do siebie.Witam,witam,skąd jesteście,co robicie...Uczciwy układ: za pięć godzin pracy dziennie dostajecie dach nad głową i karnet open na lodówkę.No i jesteśmy.Zaczęliśmy od obiadu i pogawędki.Poznaliśmy pięćdziesięcioletnią Angielkę, nauczycielkę geografii o wspaniałym akcencie, młodą Kanadyjkę,instruktorkę jazdy konnej która na wodę mówi "łota" i jeszcze kilka innych osób, które były nadzwyczaj naturalne i bezproblemowe w swoim zachowaniu i cały czas pytały czy nie chcemy czegoś do jedzenia lub do picia.Fajnie wyszło, bo dostaliśmy w przydziale po pokoju.

Wieczorem,gdy natknąłęm się na Panią domu,która w kapciach i szlafroku przechadzała się po korytarzu pomyślałem sobie,że obrót wydarzeń jest dosyć zaskakujący,gdyż nie sądziłem,że znajdę się w czyimś prywatnym domu.

Ale Kanadyjczycy są wyluzowani.W salonie na półce leży plik pieniędzy.Nie sądzę,żeby to była podpucha.Drzwi do domu są zawsze otwarte.Tutaj, po prostu, obowiązuje domniemanie uczciwości.I to mi się także podoba.Dzisiaj zostaliśmy na farmie zupełnie sami. Dali nam duży kredyt zaufania, bo przecież przyjechaliśmy zaledwie kilka dni temu i jedyne namiary jakie na nas mają to nie więcej jak imiona i to,że jesteśmy z Polski.

W każdym razie, skoro tak nas ugościli, postanowiliśmy,że nie dajemy lipy.Pomimo,że nikogo z nami nie ma i nikt nas nie nadzoruje, wszystkie obowiązki wypełniamy solidnie. Praca na takiej farmie jest bardzo wdzięczna.Przede wszystkim, człowiek jest otoczony przez przyrodę.Zbiera się warzywa i owoce, które nigdy nie były niczym pryskane więc można przy okazji podjeść trochę jeżyn lub jabłek. Dodatkowo,jak to na farmie, jest tutaj sporo zwierząt; konie,kaczki,itd. W dwóch słowach- uroki wsi, tylko z tą róznicą,że w mieście.
Prawdziwej pracy na razie nie szukaliśmy.Trzeba było przeczekać jet lag, który z tego co mi się wydaje, właśnie dzisiaj udało nam się w końcu pokonać.

Wyszło zabawnie,bo po mojej rozmowie z Maćkiem nawet nie zdążyłem się zoorientować jak zostałem zamiataczem liści. Strach się bać co przyniesie przyszłość jeżeli zacznę rozmyślać jakby to było być np: słynnym aktorem.

wtorek, 14 września 2010

Urodzeni w niedzielę

"-Przepraszam czy woda z kranu jest pitna?-Phi...oczywiście.Vancouver słynie ze swojej czystej wody.Proszę, napij się.Zobaczysz,że przestaniesz wydawać pieniądze na wodę z butelki."

Hehehe...i to mi się podoba.Pierwszy punkt dla nowej miejscówki.

Chociaż, tak na prawdę, punkty należałoby zacząć przyznawać od samego momentu przybycia do miasta. Widziałem po minach pasażerów samolotu, że pierwsze wrażenie jakie Vancouver wywiera na nowoprzyjezdnych jest ogromne,a uczucie fascynacji udziela się każdemu.Przede wszystkim,to co powala na kolana, to widok miasta usytuowanego na tle gór i zarazem u wybrzeży oceanu. Jest to prawdziwa uczta dla oczu. Zmysł węchu jest za to rozpieszczany słodkim zapachem drzew iglastych.A zieleni w Vancouver z pewnością nie brakuje.Pogłoski donoszą,że jest tutaj obecna roślinność ze wszystkich stref klimatycznych świata.Nie wiem na ile jest to fakt,a na ile poniosła kogoś ułańska fantazja.Ja,w każdym razie, widziałem stojące obok siebie choinki i palmy.

To co dała temu miejscu natura nie zostało zlekceważone przez tutejszych mieszkańców. Ponadto, ich własne dzieło, czyli architektura, dodaje Vancuver dodatkowej wartości. Lotnisko wyglądem przypomina górską chatę, na obrzeżach miasta rozproszone są niebanalne domki jednorodzinne, natomiast downtown (bo nikt nie nazywa głównej części miasta "centrum") to pasujące do siebie i świetnie komponujące się z krajobrazem szklane wieżowce.

Już od samego początku wyglądało na to,że z Mikołajem trafiliśmy bardzo dobrze.Wystarczyło wysiąść z samolotu,aby zobaczyć,że pomimo prognóz zapowiadających deszcz, na nasz przyjazd jednak wyszło słońce.Dodatkowo, miła Pani z którą gawędziliśmy w samolocie okazała się być żoną konsula RP w Kanadzie.Gdy wyszliśmy z budynku lotniska czekała na nas z owym Panem konsulem,który swoim eleganckim Volvo ze skórzaną tapicerką podwiózł nas pod same drzwi hostelu.
Przy tak pozytywnym obrocie wydarzeń nawet nie zaprzątaliśmy sobie głowy faktem,że ktoś zapomniał przerzucić nasz bagaż z jednego samolotu do drugiego i jest on jeszcze hen daleko we Franfurcie.No coż,przynajmniej nie trzeba będzie nic dźwigać...