Także tak..także tego, no… Wypadałoby chyba napisać mały update.
Pomimo wszelkich zalet Kanady jakie opisałem w ciągu mojego wyjazdu, czas pokazał, że nie jest to jednak miejsce dla mnie. I broń Boże, żeby ktoś pomyślał, że jest tam nudno, brzydko, biednie czy ciężko ze znalezieniem pracy. Nic z tych rzeczy! W Kanadzie wszystko gra i szczerze polecam ją spragnionym kontaktu z przyrodą turystom. Z chęcią sam pojadę tam jeszcze kiedyś właśnie w takiej roli; wsiądę w autobus i z uśmiechem na twarzy zwiedzę tamtejsze rozległe porośnięte zielenią prowincje. Jednak w momencie, kiedy człowiek nastraja swój umysł na dłuższy pobyt – w moim przypadku miał być to rok – cała przygoda nabiera zupełnie innego wymiaru. Nie jest to już wtedy tylko beztroski kilkutygodniowy wyjazd, lecz pojawiają się takie smaczki jak szukanie pracy, mieszkania, płacenie rachunków i inne prozaiczne czynności. Nie ma w tym nic nadzwyczajnie trudnego, ale będąc akurat na obecnym etapie życia, poczułem, że nie chcę poświęcać całego roku na działania, które i tak w pewnym momencie będzie trzeba przerwać, zostawić i umieścić w szeregu różnych innych wspomnień nie mających ciągłości z moją przyszłością.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się także, że jedną z głównych przyczyn wyjazdu z Kanady jest oddalenie od europejskiej kultury. Będąc tam, odniosłem wrażenie, że właśnie hasło „kultura europejska” stało się dla mnie namacalnym zjawiskiem. W pewnym momencie już nawet nie tylko byłem głodny bliższego kontaktu z Polską, lecz nawet po prostu z Europą. Wykonując najzwyklejsze czynności: jadąc autobusem do pracy, pijąc piwo w knajpie, robiąc zakupy, obserwując spacerujących ludzi lub też rozmawiając ze znajomymi, czułem, że wszytko co napotykam na swojej drodze, subtelnie różni się od świata, który znam, do którego się przyzwyczaiłem i w którym dobrze się czuję.
Właśnie ta delikatna różnica nie pozwalała mi do końca zrozumieć swojego położenia. Dla porównania, gdy na przykład wyjedzie się do Indii, takie niedomówienie nie istnieje. Od pierwszego momentu jasne jest, że nie jesteśmy u siebie - ludzie ustępują drogi idącej po ulicy krowie, kobiety dźwigają na głowach kosze pełne zakupów, masa dzieci krząta się po okolicy na bosaka, a gdy wychodzi się na ulicę oblepia człowieka chmara osób proszących o drobne, papierosa, łyk coca coli lub po prostu o cokolwiek. W takim przypadku, człowiek bez zastanawiania wyczuwa wyraźne różnice pomiędzy światem, który go wychował, a światem, w którym się znalazł. Natomiast z racji, że schemat życia w Kanadzie jest całkiem podobny do europejskiego, dopiero po znacznym upływie czasu zacząłem zauważać, że ludzie nadają tam na trochę odmiennych falach. Są to, w moim odczuciu, rozbieżności nieznaczne, lecz jednocześnie wystarczające, abym był w stanie stwierdzić, że nie chciałbym tam osiąść na stałe.
Muszę zaznaczyć, że nie wartościuję kultury kanadyjskiej w stosunku do kultury europejskiej (a nawet jakbym chciał, to nie mam w tym temacie wystarczającego obeznania). Wiem jednak, że po prostu lepiej czuję się w tej, w której się wychowałem i ciężko byłoby mi dokonać konwersji. Ku mojemu zaskoczeniu uświadomienie sobie tego faktu przyniosło mi ogromną ulgę, gdyż poczułem wreszcie, że miejsce, w którym zawsze żyłem jest mi w zupełności wystarczające i na dłuższą metę wolałbym jednak się z niego nie ruszać. Eliminuje to tym samym szereg rozważań z cyklu „Czy istnieje na świecie państwo, w którym życie dla ogółu społeczeństwa jest lekkie?”.
Wiadomą rzeczą jest, że znalazłyby się kraje, w których warunki do życia są bardziej sprzyjające niż w Polsce. Podejrzewam, że pierwsze wyznaczniki, które wielu osobom przychodzą na myśl rozważając na temat takich miejsc to czy częściej świeci tam słońce, czy lepiej się zarabia, czy zimy są łagodniejsze i czy uśmiechają się tam ludzie jadący autobusem. Pisząc o warunkach do życia, Vancouver jest skrajnym przypadkiem, gdyż – powtórzę po raz kolejny - w ostatnim dziesięcioleciu zostało wielokrotnie ocenione jako miasto o najwyższym standardzie życia w skali światowej! Nie ukrywam, że mój wyjazd był w dużej mierze spowodowany chęcią doświadczenia, co znaczy mieszkać w takim miejscu. Słysząc o powyższej klasyfikacji, można by mieć wizję, iż jest to rajska oaza, w której pozbawieni problemów ludzie kosząc trawniki machają w pozdrowieniu do swoich uśmiechniętych sąsiadów, całe zimy spędzają na jeździe na nartach w śnieżnym puchu i cierpliwie wyczekując emerytury wiodą sobie spokojne i beztroskie życie. Z moich obserwacji wynika, że rzeczywiście standard życia przeciętnego zjadacza chleba jest w Kanadzie sporo lepszy niż w Polsce, jednak wciąż jest to obrazek daleki od naszego utopijnego wyobrażenia. Tak jak i wszędzie indziej na świecie, ludzie w Vancouver narzekają na zakorkowane ulice, częste deszcze, złodziejskie podatki, nieudacznych polityków i horendalnie wysokie ceny mieszkań. Co prawda z lekkim uproszczeniem, ale jednak jest to mniej więcej ta sama historia co w Polsce, Ameryce, Brazylii, Tajlandii, Irlandii i podejrzewam, że w więkości innych miejsc na tej planecie. Aby od tego uciec, trzeba by chyba spakować plecak, założyć skafander i wystrzelić się gdzieś daleko w kosmos lub też dać sobie po kablach. A że obydwie opcje brzmią co najmniej idiotycznie, wielu ludziom pozostaje tylko zrobić z tymi problemami to co robi z piłką Cristiano Ronaldo, czyli wziąć je ze spokojem na klatę.
Wracając do kwestii Kanady i faktu, że kierując się pewnymi kryteriami, standard życia jest tam określony jako bardzo wysoki, doszedłem do miejsca, w którym zauważyłem, że mimo wszystko całkowite oderwanie się od znajomych i swojej kultury, w moim przypadku (i pewnie także wielu innych osób) jest na dłuższą metę po prostu niewygodne, niewskazane i wiąże się ze zbyt dużymi poświęceniami. Gdy zestawiłem korzyści wynikające z mieszkania w Vancouver i skonfrontowałem je z wartościami takimi jak bycie blisko własnej rodziny, dobrych znajomych, rodzimej kultury i możliwości operowania własnym językiem, nagle miasto o najwyższym standardzie życia na świecie zaczęło wypadać zupełnie blado.
Zakładam, że dla wielu powyższy wywód z pewnością brzmi jak truizm. Za to dla mnie jest on tyle ważny, że w końcu rozjaśniło mi się, iż aklimatyzacja w innej kulturze to wymagający czasu proces, który tak naprawdę nie koniecznie musi zakończyć się powodzeniem i który bez wątpienia wiąże się z masą wyrzeczeń. Jeżeli chodzi o mój kanadyjski przypadek, to nie mógłbym przebrnąć przez wiele tamtejszych niuansów, zaczynając chociażby od ciągłego poklepywania po ramieniu i zadawania pytania „how are you buddy?”. Pomimo, że wiedziałem czego się spodziewać, za każdym razem gdy ktoś wręcz napadał na mnie szczerząc zęby i wykrzykując „co u ciebie kolego?!”, czułem się lekko skonfundowany. Okazało się, że jednak optymalne jest dla mnie proste polskie cześć zakończone podaniem ręki, bez robienia przy tym szczególnego ambarasu.
Pomimo, że nigdy nie miałem planu, aby w Kanadzie osiąść na stałe, mój wyjazd skrystalizował, iż nawet rok jest to stanowczo zbyt długi okres czasu. Prawdą jest, że nie chciałem tam zostać, co jednak nie zmienia faktu, że jestem pełen podziwu dla Kanadyjczyków. Przede wszystkim na wyróżnienie zasługuje ich wysoka kultura osobista oraz podejście do kwestii związanych z ochroną środowiska. Kanadyjska lekcja z pewnością przyniesie mi wiele pożytku w przyszłości, a ja na zawsze zapamiętam jak wiele nauczyłem się od tamtejszych mieszkańców.